Polscy piłkarze ręczni byli podejrzewani o grę w SC Magdeburg bez kontraktów. Pieniądze za występy mieliby dostawać nielegalnie i w każdej chwili mogliby za darmo opuścić klub. Kontrakty się jednak znalazły. "Wszystko jest w porządku" - zapewnia Bielecki.

Reklama

Wtedy jednak pod lupę wzięto umowy. Zaczęto podejrzewać, że Polacy zarabiają tak mało, bo część wynagrodzenia dostają "na czarno". To jednak też tylko plotka. "Po prostu działacze, którzy zobaczyli mój pierwszy kontrakt, nie mogli uwierzyć, że jest on tak niski. W 2004 roku musiałem się zgodzić na tak małe zarobki, bo działacze Magdeburga zapłacili za mnie duże pieniądze Vive Kielce i musieli jakoś te koszty odrobić" - wyjaśnił reprezentant Polski.

Bielecki nie ma wątpliwości, dlaczego w Magdeburgu zrobiło się tak niespokojnie. "To jest część wojny o władzę w klubie. W klubie ściera się kilka frakcji. Jedni szukają kwitów na innych. To polityczne rozgrywki, w które ja i Grzesiek Tkaczyk zostaliśmy wciągnięci. Staliśmy się kozłami ofiarnymi" - tłumaczy wicemistrz świata.

Policja podatkowa już od jakiegoś czasu poważnie przygląda się SC Magdeburg. W grudniu 2006 roku klub był podejrzewany o celowe zaniżanie liczby widzów, żeby płacić mniejsze podatki od zysków.