Co się z panem dzieje? W sobotę we Wrocławiu żal było patrzeć jak bokser, który cztery lata temu tylko w oczach sędziów przegrał z Grigorianem tytuł mistrzostwa świata prestiżowej federacji WBO teraz w marnym stylu ulega słabiutkiemu, nikomu nieznanemu Meksykaninowi Cortezowi...
To wcale nie był taki leszcz. W Meksyku boks to sport narodowy, oni naprawdę potrafią się bić. A na moją porażkę złożyło się kilka przyczyn. Po pierwsze, przed walką nie miałem możliwości dobrego przygotowania się - brakowało mi sparingpartnerów. To wynik zaniedbania pewnych ludzi. W dodatku w drugiej rundzie złamałem kciuk lewej ręki. Od tej pory miałem ogromny problem z zadawaniem ciosów, bolało mnie jak jasna cholera. I wreszcie ja w ogóle nie powinienem wychodzić do ringu z tym gościem. Przed walką okazało się, że on był 2,5 kg cięższy ode mnie, więc należał do innej kategorii wagowej! Przy naszej niewielkiej masie taka różnica to prawdziwa przepaść.

Skoro tak, to czemu pan po prostu nie zrezygnował z udziału w gali?
Nie chciałem wyjść na tchórza i zawieść kibiców.

Po tej wpadce pojawiły się pogłoski, że chce pan zakończyć karierę.
A skąd! W ciągu roku mam zamiar zdobyć pas mistrzowski jednej z czterech największych federacji, proszę to wyraźnie napisać.

Tylko kto da teraz szansę człowiekowi, który nie umie poradzić sobie z pół-amatorem z Meksyku...
A choćby Don King! Jego ludzie już do mnie dzwonili i zapewniali, że dla nich nie jestem przegrany. Nadal mają zamiar we mnie inwestować. Za cztery tygodnie, gdy zdejmą mi gips, Amerykanie odezwą się do mnie.









Reklama