Wypadek Roberta Kubicy na internetowej stronie youtube.com obejrzało ponad milion osób. Z podziwem patrzyli jak samochód koziołkuje, a potem uderza w betonowy mur. I zastanawiali się: "Jak on to przeżył?". Jakby to nie zabrzmiało, można zaryzykować stwierdzenie, że ten wypadek był najlepszą rzeczą, jaka mogła się zdarzyć, by rozpropagować Formułę 1 w Polsce. Teraz kilkaset tysięcy ludzi więcej będzie siadało przed telewizorem, nawet jeśli jeżdżenie w kółko kompletnie ich nie interesuje. Przez dziesięć czy piętnaście wyścigów będą czekać, aż znowu ktoś grzmotnie w bandę. I zanim się zorientują, że takie wypadki to rzadkość, świat F1 zdąży ich wchłonąć - będą wiedzieli, co to pit-stop i jak wygląda bolid Alonso.

Reklama

Ludzka natura jest taka, że kochamy makabryczne wypadki. Dla niektórych dyscyplin nie ma nic lepszego niż jakaś niezła kraksa, straszny upadek czy brutalny cios. Krew zawsze zwracała uwagę bardziej niż pot. A sportowcy, wiedząc, że im bardziej się narażą, tym więcej zarobią, przekraczają kolejne granice. Jest popyt na ryzyko, a więc także na wszelkiego rodzaju tragedie - jest i podaż.

Nawet bez hamulca...
Jaka dyscyplina sportu jest dziś najbardziej niebezpieczna, z wykluczeniem sportów ekstremalnych? Patrząc na liczbę ofiar (poza sportami walki), prawdopodobnie żużel. Tylko w ostatnich tygodniach zginęli Czech Michal Matula i Szwed Kenny Olsson. Drobniejsze wypadki (złamania kończyn, wstrząśnienia mózgu) nie są odnotowywane.


Gdy po wypadku Kubicy gazety publikowały dane techniczne samochodu, pokazywały, jaki nacisk może wytrzymać dana część (7 - 25 ton), wiele mówiła mała wzmianka "kevlarowy bak - niezniszczalny”. Czyli nie zgniecie go ani 10, ani 20, ani 30 czy nawet 40 ton. Może na nim zaparkować wyładowany cegłami TIR i nic się nie stanie. Technologia.

A teraz weźmy żużlowców. Dwa koła, rama, kierownica, silnik i gaz. Nawet hamulców brak. I ci zawodnicy w zwykłych kaskach wchodzą w kilkunastometrowy zakręt z prędkością stu kilometrów na godzinę. Jeśli mają szczęście, motocykl w tym strasznym ścisku o nic nie zawadzi i pojadą dalej. Jeśli szczęście trochę mniejsze, to po wypadku uderzą "tylko" w dmuchaną bandę. Jeśli jednak pech sprawił, iż ścigają się na gorszym torze, wyrżną prosto w mur. I zginą. Liczba polskich zawodników, których żużel zabrał na zawsze, to ponad 40 nazwisk. A dodajmy do tego Szwedów, Czechów, Duńczyków, Anglików... I tak dalej. Tu nie ma „klatki bezpieczeństwa”, nie ma stref zgniotu, nie ma nawet hamulca. Dmuchany materac to jedyne, na co mogą liczyć żużlowcy. I to nie zawsze.

Reklama

Coś wie o tym Krzysztof Cegielski, który kilka lat temu w Szwecji miał dramatyczny wypadek, podczas którego złamał kręgosłup i dzisiaj jeździ na wózku inwalidzkim. "W żużlu sędziowie muszą być radykalni. Powinni dostać możliwość karania żużlowców nie tylko za powodowanie wypadków, ale również za niebezpieczną jazdę zagrażającą zdrowiu i życiu innych" - uważa Cegielski. Jego koledzy dodają też, iż skandalem jest, że w najwyższej klasie rozgrywkowej dmuchane bandy są obowiązkowe, a w niższych - już nie...

Przewrotność losu
W ogóle motocykle, tak jak i na publicznych drogach, kojarzą się jak najgorzej. Tydzień temu na Wyspie Man zginął motocyklista i dwóch widzów. Od 1907 roku, gdy wyścigi Tourist Trophy zorganizowano tam po raz pierwszy, zginęły aż 223 osoby. Ale nic dziwnego, skoro zawodnicy jeżdżą z zabójczą (dosłownie) prędkością 300 kilometrów na godzinę między drzewami, na krętej drodze. A wystartować może każdy chętny.


Motocykliści giną też w tak wielkich imprezach jak Rajd Dakar, czy też na pomniejszych wyścigach. Równie niebezpieczne jest ściganie się samochodem. Kiedy Kubica mknie z prędkością 280 na godzinę, jego bolid monitorowany jest przez sztab specjalistów, a tor równy niczym płyta lotniska. Oczywiście - to wciąż szalenie niebezpieczne, ale czy aby na pewno tak samo jak pędzenie w rajdzie 180 na godzinę leśną drogą, pełną dziur, wybojów i z drzewami obok? Dzisiejsze rajdy samochodowe trochę przypominają Formułę 1 sprzed lat, o której wielokrotny mistrz świata Jackie Stewart mówił: "Kiedy ja się ścigałem, wzdłuż toru stały latarnie..."

"Kiedyś zorganizowano pojedynek: Michael Schumacher i Collin McRea. Collin na torze F1 był trochę wolniejszy od Schumachera. Ale kiedy wjechali rajdówkami między drzewa, "Schumi" szybko się wycofał - opowiada Krzysztof Hołowczyc, rajdowiec, a także uczestnik Rajdu Dakar.

Reklama

On sam o rajdach mówi tak: "Często na drodze dzieje się coś, czego nie zakladałem i w ułamku sekundy muszę podejmować decyzje. To kwestia ryzyka - czy jechać na granicy, czy ją przekroczyć. Jeden z wypadków, które miałem, trochę mnie zmienił. Nauczył, że człowiek to istota śmiertelna. Przyszła refleksja, pokora. Było tak... Przygotowywaliśmy się do Rajdu Szwecji. Dochodziłem do granic ryzyka. Minimalnie źle się ustawiłem przed szczytem i wypadłem do rowu. Trzymałem gaz, żeby wydostać się na drogę. Ale w śniegu ukryty był pień, na którym urwaliśmy przednie koło. Na liczniku 160, a przed nami ściana lasu. Byłem przekonany, że to koniec. Drzewo ucięło samochód tuż za moim siedzeniem..." I dodaje: "Strach jest potrzebny. Ktoś, kto go na trasie rajdu nie odczuwa, młodo ginie."

Inna sprawa, że los bywa przewrotny. Janusz Kulig szczęśliwie ukończył setki rajdów, a zginął w samochodzie, bo dróżnik mimo nadjeżdżającego pociągu nie zamknął szlabanu. Najlepszy na świecie rajdowiec Sebastian Loeb wyszedł bez szwanku z wielu niebezpiecznych sytuacji, żeby... złamać rękę przewracając się na rowerze. Zdobył się wówczas na żartobliwy komentarz: "Uważam, że jazda rowerem jest znacznie bardziej niebezpieczna niż ściganie się samochodem..."

Skok do szpitala
Z rowerem - też prawda. Zjazd sto na godzinę, gdy z jednej strony jest przepaść, to nie to samo, co siedzenia na krześle w czasie szachowego pojedynku. Nie tak dawno w czasie Tour de France zginął kolarz i wprowadzono nakaz jazdy w kaskach. Ale wyliczać tak można w nieskończoność - nawet w skoku o tyczce ginie średnio jeden zawodnik rocznie. W 2002 roku Kevin Dare, 19-letni student State College, startował w zawodach akademickich w Minnesocie. Po skoku spadł na głowę, nie trafił w materac. Nie odzyskał przytomności.


Sport to dziś igranie ze śmiercią. Trudno znaleźć choć jedną dyscyplinę, w której nie ryzykuje się zdrowia. W skokach narciarskich mieliśmy niedawno straszny wypadek Jana Mazocha. Zastanawialiście się kiedyś, jak trzeba być szalonym, aby na nartach zjechać ze skoczni? Przecież od samego spojrzenia w dół z takiej wysokości uginają się kolana. Paradoksalnie, skoki na tle innych dyscyplin wydają się dość bezpieczne. Wprawdzie lecącego w powietrzu z prędkością około 100 kilometrów na godzinę skoczka chroni tylko kask i cienki kombinezon, ale nowe oraz przebudowywane skocznie są tak profilowane, by leciało się na jak najmniejszej wysokości. Dzięki temu poważnych kontuzji jest w skokach coraz mniej. Zawodnicy najczęściej wywracają się przy lądowaniu. Narażeni są na uszkodzenia kręgosłupa, wybicia stawów, złamania kończyn oraz wstrząsy mózgów.

Nawet najlepsi skoczkowie są jednak bezradni wobec wiatru. Właśnie on sprawił, że Mazocha trzeba było wprowadzić w stan śpiączki farmakologicznej. W podobnej sytuacji, w marcu tego roku w Oslo, cudem poważnego upadku uniknął Adam Małysz. "Ratowałem się przed upadkiem, który mógł skończyć się bardzo, bardzo brzydko. Jeśli by mi porwało nartę, tak jak Jankowi Mazochowi w Zakopanem, to byłaby kaplica. Ludzie zapamiętają ten skok jako ten, w którym o mało się nie zabiłem" - mówił Małysz.

Wywrotka Mazocha i niebezpieczny lot Małysza to były najgroźniejsze sytuacje od 3 lat. Wcześniej groźne upadki zdarzały się praktycznie co roku. W konkursie w Kuusamo, inaugurującym sezon 2003/2004 fatalny upadek miał Austriak Thomas Morgenstern. Koszmarnie wyglądający błąd odbicia w wietrznych warunkach ("Morgi" zrobił salto i spadł na głowę) skończył się złamanym palcem, wstrząsem mózgu i kilkutygodniową pauzą w startach.

Boks groźniejszy niż MMA

Zupełnie inna kategoria to sporty walki. Przemysława Saletę można lubić lub nie, ale jedno trzeba mu oddać - ma ogromne doświadczenie, jako kick-bokser, bokser i zawodnik MMA. Mam porównanie z innymi sztukami walki, ale boks, a w szczególności waga ciężka, jest zdecydowanie najbardziej niebezpieczny. MMA czy K1 są brutalniejsze, można kopać, uderzać goleniami - to wszystko jest strasznie bolesne. Ale to w boksie są prawdziwie brutalne ciosy, które sieją spustoszenie. Przez 12 rund walki naprawdę jest czas, by zniszczyć przeciwnika - opowiada.


"W żaden sposób nie da się porównać zderzenia ze ścianą, z otrzymanym, nawet najpotężniejszym ciosem" - mówi Przemysław Saleta, przypominając wypadek Kubicy. "Z drugiej jednak strony w sportach motorowych wypadki nie są zbyt częste i zdarzają się, gdy coś pójdzie nie tak. Gdy kierowca popełni błąd, albo przydarzy się defekt maszyny. W boksie to normalka - czy wygrywasz, czy przegrywasz i tak swoją serię ciosów w głowę musisz zainkasować" - tłumaczy Saleta.

Rocznie kilkunastu bokserów ginie na ringu lub na skutek obrażeń odniesionych w czasie walki. "Przyjęcie kombinacji ciosów na głowę, przy jednoczesnym zrzuceniu wagi i odwodnieniu organizmu jest zabójcze. Spróbuje to obrazowo opisać. Przy bardzo mocnym odwodnieniu ciosy w głowę powodują, że mózg się obija jak orzeszek w skorupce. Nie ma żadnej ochrony" - opowiada Saleta. Niebezpieczeństwo wskazuje jeszcze gdzie indziej. "Decydując się na boks, musisz być świadom tego, że wszystkie te ciosy, które przyjąłeś, się kumulują. Kiedyś będzie to musiało się objawić. Wielu fantastycznych bokserów zapłaciło za to najwyższą cenę, już długo po końcu kariery. Wystarczy popatrzeć chociażby na Muhammada Aliego, który cierpi na chorobę Parkinsona" - przekonuje Saleta.

Ale wpływ różnych dyscyplin na zdrowie po zakończeniu kariery to już zupełnie inna i znacznie dłuższa bajka. W każdym razie trzeba dziś być wariatem, by próbować obronić tezę, że sport to zdrowie...