Trudno w to uwierzyć, ale na przełomie lat 60–tych i 70–tych w bolidach nie było pasów bezpieczeństwa. Na torach nie było poboczy. Nikt nie słyszał o barierach ochronnych. Na wyścigach nie było nawet lekarza. Szanse na przeżycie pięciu lat w tym sporcie były jak 1 do 3. "Każdy z nas akceptował to ryzyko" - tłumaczy Stewart.

Historie, które Szkot opowiada w wydanej właśnie autobiografii „Winning Is Not Enough” i podczas spotkań autorskich, są przerażające. "Widziałem śmierć moich przyjaciół. Widziałem, przez co przechodziła moja żona. Słyszałem, kiedy mój syn pytał, kiedy zginę. Miał nerwowy tik, nigdy nie wiedział, czy z wyścigu wrócę do domu. Ale nic nie było w stanie mnie zatrzymać. Nigdy nie pomyślałem, że czas kończyć karierę, bo czyha na mnie śmierć. Brzmi to bardzo samolubnie, prawda?" - pytał Stewart na spotkaniu z dziennikarzami. "Ok, byłem samolubem. Musiałem. Pamiętam, jak bardzo martwiło to moją matkę. Martwiła się o mnie i o mojego brata, który też się ścigał. Ale matki zawsze martwią się o dzieci".

Żona mogła zostać wdową
Stewart miał szczęście, że jego żona znała i rozumiała ten sport. Właściwie należała do teamu. Helen przyjaźniła się z żonami i narzeczonymi kierowców. Kiedy przychodziło najgorsze, musiała je wspierać. "Ale sama też żyła ze świadomością, że następnego dnia to ona może zostać wdową" - mówi Stewart. "Mimo to nigdy nie powiedziała, żebym dał sobie spokój".

Szkot znany był z tego, że w dramatycznych okolicznościach pomagał innym. "Niestety, znałem te wszystkie procedury, wiedziałem, co za granicą należy robić z ciałem, jak je przewieźć do ojczyzny. Linie lotnicze nie brały trumien na pokład, więc trzeba było trasportować je statkami. Musiałem identyfikować ciała, dzwonić do rodziny zabitego kierowcy a następnego dnia wsiadać do samochodu i jechać w wyścigu. Szybko trzeba było zapomnieć o jednej śmierci, bo już nadchodziła druga. Kiedy w sobotę zginął Jochen Rindt, w niedzielę musiałem przejeżdżać przez miejsce jego wypadku 67 razy. Śmierć była częścią mojego życia. To nie przechwałka. To żal, że tak było" - wspomina.

Z ginekologiem na wyścigi
W roku 1966 sam otarł się o śmierć. Na pierwszym okrążenu Grand Prix Belgii jego samochód przewrócił się do góry kołami, na kierowcę zaczęło się wylewać paliwo. Utknął w bolidzie. Wystarczyła jedna iskra, by spłonął żywcem. Zatrzymali się Graham Hill (jego kolega z zespołu) i inny kierowca, Bob Bondurant. Nie mieli narzędzi, żeby mu pomóc. Wydostali go z kokpitu dopiero wtedy, kiedy klucz ślusarski rzucił im jeden w kibiców.

Stewart wiedział, że musi zminimalizować ryzyko. Po wypadku na każdy wyścig zabierał ze sobą własnego lekarza. Czasami jego zespół korzystał z pomocy innego lekarza... ginekologa. "Mówili, że ma świra na puncie sportów motorowych" - śmieje się Stewart.

Przyszedł rok 1968 i śmierć kolejnego przyjaciela. Bliskiego przyjaciela. Jim Clark rozstrzaskał się o drzewo w wyścigu F2. Wtedy Stewart po raz pierwszy zadał sobie pytanie, czy warto to kontunuować. I tym razem odpowiedziedź brzmiała - warto.

Ale kiedy w 1973 r zginął Francois Cevert (kolega z zespołu, poza torem świetny pianista), Stewart powiedział „stop”. Dał sobie spokój u szczytu kariery. "Po prostu miałem dosyć" - twierdzi. Wypadek wydarzył się w październiku. Wtedy z jego przyjaciół kierowców żył jeszcze tylko Graham Hill. Zginął półtora miesiąca później w katastrofie lotniczej.

Niektórzyli nazywali go tchórzem
Zanim Stewart został profesjonalnym kierowcą, był mistrzem w strzelectwie. Mało brakowało, a zostałby olimpijczykiem. Nigdy jednak nie żałował, że postawił na wyścigi. "Co więcej, jestem szczęśliwy, że ścigałem się w tamtych czasach. Szanowaliśmy się, przyjaźniliśmy, spędzaliśmy ze sobą czas, jeździliśmy z całymi rodzinanami na wspólne święta".

Dzisiaj Stewart ma 68 lat. Cały czas ostro krytykuje to, co dzieje się w sportach motorowych. Coraz częściej myśli też o przeszłości (stąd pomysł na autobiografię). Jej powstanie to ogromny wysiłek, bo Stewart jest dyslektykiem i napisanie kilku zdań to dla niego koszmar. Swoje wspomnienia musiał dyktować. "Kiedy zaczynałem karierę, właściwie nie płakałem po śmiertelnych wypadkach moich przyjaciół. Im jestem starszy, tym bardziej rozumiem, jak bezsensownie zginęli. Francois, Jimmy, Graham, Jochen - wszyscy przyjaciele, których straciłem na torze. Czuję, że tu są, wokół mnie".

Stewart przez lata naciskał na władze sportów motorowych, by na torach poprawiono bezpieczeństwo. Nie podobało się to wielu ludziom zaangażowanym w sporty motorowe. Przez kłótnie stracił wielu przyjaciół wśród sędziów, kibiców, a nawet kierowców. Znaleźli się też tacy, którzy nazywali go „tchórzem”. "Poprawa bezpieczeństwa to największe osiągnięcie mojej kariery. Wygrałem wiele wyścigów, zdobyłem trzy mistrzostwa świata, ale najbardziej dumny jestem z tego, że kierowcy nie giną już na torach" - mówi Stewart.






















Reklama