Koszmar Szałachowskiego rozpoczął się na początku tego roku, kiedy w turnieju halowym na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy jeden z rywali w trakcie gry kopnął go w piszczel. "Wtedy nic jeszcze nie zapowiadało, że to coś groźnego. Wręcz przeciwnie, po tygodniu, góra dwóch, miałem wrócić do treningów i zapomnieć o całej sprawie" - opowiada "Faktowi" Szałachowski.

Ale mijały dni, a noga wciąż bolała. W końcu zapadła decyzja, że konieczna będzie operacja. "Zdecydowałem się na zabieg w Polsce. To był błąd. Lekarz, który go przeprowadził, nie powinien się tego w ogóle podejmować. Nie miał po prostu wystarczającego doświadczenia" - twierdzi "Szałach".

Noga bolała nadal. "Trzeba było robić drugą operację. Żałuję, że od razu nie pojechałem do Austrii do doktora Schenka. Wtedy pewnie szybciej wróciłbym na boisko. Tam zrobiono mi przeszczep z kolana i wszystko nareszcie zaczęło się goić" - mówi piłkarz Legii. W trudnych momentach "Szałacha" wspierała rodzina i... kot Simba. "Nazwałem go tak jak wabił się mój ulubiony bohater w filmie "Król Lew". Zabawa z nim pozwalała mi chociaż na chwilę zapomnieć o tym całym koszmarze" - podkreśla Szałachowski.

Kontuzja przytrafiła mu się w najgorszym momencie. "Szałach" znalazł uznanie w oczach selekcjonera reprezentacji Polski Leo Beenhakkera, który powoływał go do kadry. "Dostałem powołanie do drużyny narodowej trzy razy. Ale za każdym razem w ostatniej chwili jakiś uraz eliminował mnie z gry. Teraz mam tylko jedno marzenie. Zagrać w koszulce z białym orzełkiem na piersi. Ze zdrowiem już jest w porządku, więc powinienem jeszcze w tej rundzie wrócić na boisko" - przekonuje piłkarz.





Reklama