To właśnie Listkiewicz i Edmund Zientara spotkali się w 1997 roku z Krzysztofem Paluszkiem, trenerem juniorskich reprezentacji, i pytali, po co powoływać do kadry chłopaka z Rotterdamu. A wszystko przez zbyt drogie bilety lotnicze. Widocznie "Listek" bał się, że Smolarek wylata cały budżet. A przecież musiało starczyć na wycieczki działaczy PZPN! - pisze "Fakt".

"Kiedyś z drużyną z rocznika 1981 pojechaliśmy na turniej do Rotterdamu, gdzie spotkaliśmy się z Włodkiem Smolarkiem. Przyprowadził dwóch synów. Ebi szybko się zgodził na grę w naszej kadrze. Włodek postawił tylko jeden warunek: Jak mój syn ma grać w Polsce, to musi przylatywać samolotem, a nie tłuc się samochodem czy autokarem. Oczywista rzecz! No i potem w PZPN słyszałem: Co to za koszty? Tyle pieniędzy na szesnastolatka?! Zwariowałeś? To już nie mamy bardziej uzdolnionych chłopaków w kraju? W związku zawsze oszczędzało się na młodzieży" - opowiada Paluszek.

"No i był jeszcze jeden zawodnik, z którego powodu miałem nieprzyjemności. To Łukasz Garguła. W PZPN pracują sami znawcy, wszystko wiedzą najlepiej. Więc wtedy ciągle słyszałem, że Gargułę powołuję dlatego, bo promuję chłopaków z Dolnego Śląska. Ale dla mnie zawsze liczyły się umiejętności, a nie układy. A po tych dwóch zawodnikach już wtedy, gdy mieli 15 czy 16 lat, widać było, że mogą sporo osiągnąć. To nie były wyrośnięte byczki, jak to często bywa w juniorskich zespołach, tylko zawodnicy z krwi i kości. Ebi to była perełka, na boisku i poza nim. W życiu Europejczyk pełną gębą, z torbą pełną książek, posługujący się kilkoma językami. A w czasie meczu pewny siebie, grający tym lepiej, im lepszy był przeciwnik" - opowiada Paluszek.

Cała historia ma piękny happy end. I Smolarek, i Garguła to dziś jedni z najlepszych polskich piłkarzy, a w związkowej kasie starczyło pieniędzy, żeby polatać mógł sobie i prezes Listkiewicz na bankiety, i zawodnicy na mecze.





Reklama