Sezon 2003/04, Wronki. Rezerwy Amiki walczą z Unią Janikowo. Spotkanie, jakich każdego roku rozgrywa się w Polsce tysiące. Dla Łukasza Pachelskiego był to jednak najważniejszy mecz w karierze. Mecz, który wywrócił jego życie do góry nogami.

Reklama

"Dostałem piękne, górne podanie od jednego z kolegów" - opowiada. "Pomyślałem: wyskoczę i uderzę efektownie z przewrotki. Chwilę później wyłem z bólu. Źle upadłem i zerwałem więzadła. Lekarze w Warszawie powiedzieli: <człowieku, twoja noga jest w strasznym stanie>" - mówi Pachelski

Przed kontuzją Łukasz miał szansę pójść w ślady ojca. Od najmłodszych lat strzelał dziesiątki goli. "Na tyle dużo, że jak byłem nastolatkiem, to <Super Express> napisał o mnie artykuł pod wymownym tytułem: Najskuteczniejszy zawodnik w Polsce. Teraz mogliby dodać, że i najbardziej pechowy" - ironizuje Pachelski, który w pierwszej lidze zadebiutował w sezonie 2000/01 w Orlenie Płock.

Jak na 18-latka radził sobie znakomicie. W ośmiu spotkaniach trzykrotnie pokonywał bramkarzy rywali. "To były znakomite czasy. Nie tylko na boisku, ale też poza nim. Ekipa była zabawowa. Kiedyś podczas zgrupowania w Chorwacji Bartek Grzelak i Van Geworgian wrzucili masażystom pod poduszki kraby. Wszyscy ryczeli ze śmiechu, a masażyści biegali spanikowani, nie wiedząc, co się dzieje" - śmieje się Łukasz.

Reklama

Niestety, w Płocku panuje specyficzna polityka transferowa. Im piłkarz lepszy, tym szybciej mu się dziękuje (przykłady Łobodzińskiego, Sobolewskiego i Mili mówią same za siebie). Dlatego też z kompletnie niezrozumiałych powodów Pachelskiego wypożyczono do Hetmana Zamość (w tamtym czasie za słaby na grę w Wiśle by też jego najlepszy przyjaciel, obecnie występujący w Legii Warszawa Bartłomiej Grzelak). "Ten wyjazd był dla mnie wielką szkołą życia. Dlaczego? Bo nigdzie nie widziałem takiej biedy jak w Zamościu. Piłkarze Hetmana musieli pożyczać pieniądze, by mieć na kolację. Takie cuda działy się w klubie drugoligowym..." - tłumaczy Pachelski.

W Hetmanie strzelił osiem goli. Od razu zgłosiło się po niego kilka lepszych klubów. Dlaczego więc skończył w III-ligowej Unii? "Bo ja pechowiec jestem. Chciał mnie Bełchatów, ale w ostatniej chwili w klubie zmienił się zarząd i nie było pieniędzy na transfer. Chciała Pogoń, jednak w końcu się rozmyśliła. Byłem już dogadany z Piastem i nagle usłyszałem: <mamy na twoje miejsce kogoś innego>. Sfrustrowany poszedłem więc do Janikowa" - przyznaje Łukasz.

Po tym, jak rozwalił nogę we wspomnianym meczu we Wronkach, przechodził wielomiesięczną rehabilitację. Wrócił do treningów w kwietniu 2006 r. Przygarnęło go piątoligowe Mazowsze Płock. "Na moje pierwsze spotkanie po kontuzji przyjechał Bartek Grzelak. Mówił, żebym niebawem przeszedł do Widzewa, że znowu będziemy grać razem i strzelać jak za dawnych dobrych czasów. Niestety, wówczas drugi raz zerwałem to samo więzadło. I tak oto nasze marzenia prysły" - opowiada Łukasz.

Reklama

"Dopiero wtedy zaczął się prawdziwy dramat. Kończyły się pieniądze na rehabilitację, poszedłem więc pracować. Byłem sprzedawcą w sklepie z nowoczesną odzieżą. Obsługiwałem między innymi piłkarzy Wisły Płock. Zarabiałem 900 zł miesięcznie. Mało, ale trudno. Przecież żadna praca nie hańbi. Bardziej niż niska pensja dokuczało mi co innego ? chodziłem do roboty o kulach! Noga bolała, a ja zamiast rehabilitować się przez cały dzień, musiałem zasuwać w sklepie, by się utrzymać" - żali się piłkarz.

W ciągu dwóch najbliższych miesięcy okaże się, czy Pachelski wyjdzie jeszcze na boisko w profesjonalnym meczu. "W czerwcu muszę podjąć najtrudniejszą decyzję w życiu. Dlaczego? Bo jeśli zdecyduję się wrócić i nie daj boże zerwę więzadło po raz trzeci, to mogę zostać kaleką. A przecież muszę za coś utrzymać rodzinę..." - mówi piłkarz. "Mimo to chcę podjąć ryzyko" - dodaje po chwili namysłu. "Jeśli noga zacznie boleć po kilku treningach, zawsze mogę zrezygnować. Mam wiele planów na przyszłość" - twierdzi Pachelski.

Łukasz pisze licencjat z promocji i edukacji zdrowia. Potem chce obronić pracę magisterską. Planuje też otworzyć piłkarską szkółkę. "To spore przedsięwzięcie. Pragnę nauczyć dzieci z Płocka profesjonalnego podejścia do sportu. Nie chcę, by młodych ludzi uczono piłki tak jak mnie - wtedy rzucano futbolówkę i kazano grać. Bez rozciągania, bez joggingu. Przez takie błędy w szkoleniu dorośli zawodnicy mają masę kontuzji. Jeśli wszystko się uda, dzieciaki będą miały też niezłą frajdę - raz w miesiącu chcę zapraszać na treningi polskie gwiazdy, by prowadziły zajęcia. Łobodziński, Grzelak i kilku innych chłopców już teraz zadeklarowało, że do mnie przyjedzie" - mówi Pachelski.

"Swoje życie sportowe porównałbym do człowieka, który został przeniesiony ze szczytu wieżowca na parter, a teraz robi wszystko, by nie dać się wrzucić do piwnicy. Mam nadzieję, że jeszcze pójdę w górę. Jeśli nie, to trudno. Przecież trzeba dalej jakoś żyć. Pomoże mi w tym moja kobieta, Ola. Dodaje mi siły, bo naprawdę mnie kocha. Skąd ta pewność? Bo poznała mnie, gdy byłem na dnie, kiedy wiele osób o mnie zapomniało, kiedy nie miałem już pieniędzy. To w ogóle jest śmieszna historia. Chodziliśmy do jednej siłowni, podobałem się jej, ale nie zagadała do mnie, bo spostrzegła, że noszę obrączkę. Jednak nie wiedziała, że jest na niej wygrawerowany napis <Jezus> i że symbolizuje ona moją wiarę, a nie związek małżeński... Teraz Olka mówi mi: nie ryzykuj, nie wracaj do futbolu. Ale ja muszę spróbować..." - kończy Łukasz.