"To był dla nas niesamowity rok. Śląsk w sezonie 1976/77 zdobył jednocześnie mistrzostwo Polski w szczypiorniaku, piłce nożnej i koszykówce - w trzech najpopularniejszych wtedy dyscyplinach sportu. Nigdy żaden klub w Polsce nie dokonał czegoś takiego" - wspomina Tadeusz Pawłowski, jeden z najlepszych zawodników tamtej drużyny.

Reklama

"Generał Wojciech Jaruzelski, wtedy Minister Obrony Narodowej był tak dumny, że wojskowy klub zakasował całą sportową Polskę, że osobiście przyjechał nam pogratulować podczas uroczystości w sztabie Śląskiego Okręgu Wojskowego. Taka polityczna popisówka. Pamiętam, że zanim nadszedł generał ze swoją świtą, Władysław Żmuda, który wtedy grał u nas, zwymiotował przez okno. Pewnie ta dawka propagandy mu zaszkodziła" - opowiada były zawodnik.

Piłkarze mieli dzięki tytułowi mistrzowskiemu jednak też wymierne korzyści finansowe. "Dostaliśmy po kilkadziesiąt tysięcy złotych na głowę. Ja dostałem <sześćdziesiątkę>. Nie ma jednak co porównywać tego do obecnych premii za mistrzostwo, to była śmieszna kwota. Kilka lat wcześniej kupiłem poloneza za 170 tysięcy" - wspomina Pawłowski.

Zawodnicy Śląska z końca lat siedemdziesiątych byli znani jednak nie tylko z umiejętności piłkarskich, ale także z iście ułańskiej fantazji. Tym większej, im więcej wypili. "Kiedyś poszliśmy z bramkarzem Zdzisławem Kostrzewą do sklepu mięsnego. Jako piłkarze mieliśmy trochę fory i weszliśmy od razu na zaplecze, zamiast stać grzecznie w kolejce. Dostawa się przedłużała i kierownik sklepu z nudów wyciągnął flaszkę. Zanim przywieźli to mięso tak się spił, że nie był w stanie obsługiwać klientów. W rolę ekspedientki wcielił się więc Kostrzewa. To był niesamowity widok. Bramkarz, który był na mundialu w Argentynie, stał za ladą i handlował mięsem!" - wspomina były piłkarz.

Reklama

Łatwy dostęp do mięsa nie zawsze cieszył żony piłkarzy. "Do domu po imprezach wracałem najczęściej z Władkiem Żmudą, który mieszkał w tym samym bloku co ja, tylko piętro niżej. Kiedyś wypiliśmy trochę za dużo i nasze małżonki strasznie się zdenerwowały. Nie dały się udobruchać przyniesioną szynką. Żona Władka wyrzuciła mięso przez okno z czwartego piętra. Żmuda chciał ją odzyskać, ale utkwił w windzie, która stanęła między piętrami i wrócił wprawdzie bez szynki, ale już w dużo lepszym stanie" - mówi były piłkarz Śląska.

Zawodnicy wrocławskiego klubu mieli na mieście wiele "dziupli", gdzie mogli bez obaw pić alkohol. Na piwo chodzili do hotelu Novotel. "To było świetne miejsce. Mieli tam zachodnie piwo, hotel stał z dala od centrum no i był siedzibą cinkciarzy Ceny wtedy rosły bardzo szybko, dlatego często tam chodziliśmy na <małe z pianką> i żeby wymienić złotówki na twardą walutę" - tłumaczy Tadeusz Pawłowski.

Na coś mocniejszego piłkarze Śląska najczęściej chodzili do nieistniejącej już restauracji "Sokół" przy Legnickiej. Tam można było się doskonale zakonspirować za workami w magazynie. Ci, którzy nie daliby rady dotrzeć do domu samodzielnie, byli odwożeni przez żonę właściciela knajpy.

Reklama

"Mieliśmy za co się bawić. Zarabialiśmy wtedy 7-12 tysięcy złotych. Jak na tamte czasy były to przyzwoite pieniądze, mniej więcej dwa-trzy razy tyle, co średnia krajowa. Śląsk był wtedy klubem wojskowym, ale wbrew legendzie wcale nie żyliśmy z żołdu. Sam miałem wtedy trzy etaty w różnych wrocławskich zakładach. Dwie pensje pobierałem jako ślusarz. Miałem jeszcze pracę w Pekaesie, ale nie jako kierowca, tylko jako ładowacz. Co ładowałem? Nie mam pojęcia, chyba jakieś meble" - zastanawia się Pawłowski.

Tak jak większość kolegów z drużyny, do swojego zakładu pracy chodził tylko po wypłatę. "Pamiętam, że w Mostostalu, kiedy byłem po swoją pensję, to nawet jeśli ustawiła się kilometrowa kolejka, mnie przepuszczali" - śmieje się Janusz Sybis, napastnik mistrzowskiej drużyny z sezonu 1976/77.