W finałowym meczu Copa America Robinho nie błyszczał. Gdyby jednak nie jego gole w eliminacyjnych spotkaniach "Canarinhos" mogliby w ogóle nie wyjść z grupy. Poza tym w przeciwieństwie do kapryśnych gwiazd, jak Kaka czy Ronaldinho, nie narzekał na posezonowe przemęczenie ligowymi rozrywkami, tylko poleciał do Wenezueli bronić narodowych barw.

Reklama

"Robinho był strasznie mizerny, właściwie sama głowa i stopy, aż żal było patrzeć" - wspomina Roberto Antonio dos Santos, pierwszy trener zawodnika. Przygoda "Robsonika" z futbolem rozpoczęła się od futsalu w klubie - a właściwie klubiku - Beira Mar.

"Był naszą gwiazdą, a my ogrywaliśmy nawet takie potęgi jak Corinthians i Sao Paulo" - opowiada Roberto Antonio. Początkowo jednak na talencie Robinho nikt się poznał. Wszystkim przeszkadzało, że jest taki mały. Z futsalu do futbolu w tradycyjnym wydaniu przeniósł Robinho sam Pele, który wtedy opiekował się juniorami Santosu. Król otoczył chłopaka szczególną uwagą. Mówiło się nawet, że znalazł i przygotowuje swojego następcę. Wkrótce nieprzeciętny talent Robinho mogła podziwiać cała Brazylia.

W 2002 roku w swym debiutanckim sezonie w dorosłym futbolu poprowadził Santos do pierwszego od 18 lat mistrzostwa kraju. Bajecznymi, wykonywanymi z olbrzymią swobodą dryblingami i przepięknymi golami podbił serca kibiców, którzy okrzyknęli go "Rei das pedaladas", czyli królem zwodów.

Reklama

Jednak to co dobre na latynoskich boiskach, nie zawsze sprawdza się w starciu z rosłymi, brutalnymi europejskimi obrońcami. W Realu Robinho musiał się nauczyć się nowego, trochę mniej "brazylijskiego" stylu grania, no i rzecz jasna nabrać ciała, bo przychodząc do "Królewskich" wyglądał raczej jak kenijski długodystansowiec. Trwało to prawie 2 lata, ale widać, że praca nie poszła na marne.