Ustalony i ściśle przestrzegany scenariusz, w którym każdy doskonale wiedział jaką rolę odgrywa oraz kiedy zaczyna się jego misja. Dziesiątki telefonów i setki kart pre-paidowych. Kilkudziesięciu sędziów i obserwatorów, którzy na każdy telefon z Zielonejgóry pod Obrzyckiem reagowali jek pies Pawłowa i gotowi byli ustawić wynik każdego meczu. Pieniądze wręczane w kopertach po wykonaniu zadania. I żelazne reguły postępowania, których naruszenie było równoznaczne z degradacją do niższej ligi. Polskim futbolem rządziła bowiem doskonale zorganizowana struktura przestępcza, której żołnierze wiernie wypełniali każde polecenie „Fryzjera”.

W Arce podział ról był jasny i klarowny. Prezes klubu Jacek M. był, zdaniem śledczych, mózgiem organizacji przestępczej w Arce. To on kontaktował się z "Fryzjerem" w sprawie obsady meczu, a potem z sędziami i obserwatorami ustalał wysokość łapówek. Grzegorz G., wiceprezes do spraw finansowych, pełnił funkcję skarbnika: zajmował się więc organizowaniem pieniędzy na łapówki. Najczęściej pochodziły one ze sprzedaży biletów albo z zawyżanych premii zawodników.

Anna Cz., sekretarka po rozpoczęciu każdego meczu w Gdyni przeliczała zyski z biletów oraz liczbę wejściówek niesprzedanych i rozdanych. Na tej podstawie sporządzała dwa raporty: prawdziwy i sfałszowany na potrzeby korupcyjnego procederu, w którym na polecenie szefów zaniżała liczbę sprzedanych wejściówek. Różnica między realną a fikcyjną liczbą biletów szła na łapówki m.in dla sędziów, obserwatorów i prowizję dla samego „Fryzjera”.

Sekretarka, zazwyczaj po pierwszej połowie spotkania, rozdzielała pieniądze do kopert, które po meczu wędrowały do Wiesława K., kierownika drużyny. To właśnie on wręczał łapówki arbitrom i obserwatorom PZPN po każdym meczu rozgrywanym w Gdyni. Na wyjazdach koperty przekazywały różne osoby: od Jacka M. począwszy, przez dyrektora sportowego Wojciecha W., członka rady nadzorczej Jakuba P., Mariana D., obserwatora z Katowic, a na samym "Fryzjerze" kończąc. Łapówki były wręczane niemal wszędzie: na stacjach benzynowych, w restauracjach, pubach, hotelach, samochodach a nawet w... toaletach.

15 maja 2004 r. walcząca o utrzymanie w II lidze Arka grała na wyjeździe z Tłokami Gorzyce. Mecz sędziował Tomasz W. z Warszawy. Działacze gdyńskiego zepołu, jak to w tym sezonie czynili już nie raz, postanowili dać łapówkę sędziemu. Grzegorz G.,, jak zwykle zorganizował pieniądze - 10 tysięcy złotych. Dzień przed meczem prezes klubu Jacek M. spotkał się z sędzią W. w restauracji McDonald's w podwarszawskich Jankach. To właśnie tam, w toalecie, wręczył mu łapówkę w zamian za zwycięstwo Arki. Pech chciał jednak, że Tomasz W. meczu nie skręcił. Kilkanaście godzin później spotkał się przy Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie z Moniką, obecną żoną Jacka M., i oddał jej 5 tysięcy złotych.

"To jedna z żelaznych zasad kodeksu, który rządził ustawianiem spotkań piłkarskich. Zgodnie z przyjętymi w środowisku zasadami, gdy mecz kończył się wynikiem remisowym arbiter zwracał stronie wręczającej łapówkę połowę kwoty obiecanej za zwycięstwo" - tłumaczy prokurator Robert Tomankiewicz z Prokuratury Apelacyjnej we Wrocławiu.

W Arce normą były wystawne obiady w hotelu należącym do Krzysztofa S. jednego z członków zarządu klubu, podczas których gdyńscy działacze podejmowali nie tylko chlebem i solą sędziów i obserwatorów. Przed meczem Arka - ŁKS, w maju 2004 roku, klub z Trójmiasta raczył smakołykami Janusza O., arbitra z Radomia i Jerzego G., obserwatora z Zachodniopomorskiego Związku Piłki Nożnej. Panowie byli zachwyceni posiłkiem, bo w rozmowie z sędzią obserwator rzucił: "Arka powinna wygrać ten mecz, bo jej działacze podjęli nas dobrym obiadem".

Kilka godzin później arbiter tak kręcił w spotkaniu drugoligowym, że wściekli piłkarze łódzkiego zespołu na znak protestu chcieli opuścić boisko! Zawodnicy Arki nie wykorzystali jednak prezentu w postaci rzutu karnego i mecz zakończył się bezbramkowym remisem.

O tym, że zasady to rzecz święta działacze Arki przekonali się niemal rok później, w kwietniu 2005 roku, kiedy ich zespół walczył o awans do ekstraklasy. Jeszcze przed spotkaniem ustalono, że za zwycięstwo z Zagłębiem Sosnowiec sędzia Zbigniew R. dostanie 8 tysięcy złotych, obserwator Krzysztof W. - tysiąc mniej. Tyle tylko, że koperty pomyliły się kierownikowi drużyny Wiesławowi K.















Reklama

Nieświadomy nieoczekiwanej premii W. pojechał z pieniędzmi do domu, a wściekły arbiter R. zadzwonił ze skargą do samego "Fryzjera". Ten zadziałał błyskawicznie: kilka dni później sędzia R. dostał brakująca kwotę, a W. nadwyżki zwracać nie musiał. Z tym meczem wiąże się jeszcze jedna historia. Poznański arbiter był na tyle dyspozycyjny wobec Ryszarda F., że ten wydawał mu rozkazy odnośnie wyniku dopiero w dniu spotkania. A i tak był pewien swego. W przerwie wspomnianego meczu z Sosnowcem do sędziego podszedł dyrektor sportowy Arki, Wojciech W., protegowany "Fryzjera" i polecił mu włączyć telefon.

Arbiter karnie wykonał polecenie i po chwili zadzwonił do niego sam "Fryzjer". "Co ty kur... robisz w tej Gdyni?!" - rzucił do słuchawki. Wynik remisowy szybko zamienił się w zwycięstwo. Arka wygrała mecz 2:1, a F. ustawił mecz nie ruszając się z Wronek.