Co dziś pamięta pan z rywalizacji sprzed 20 lat?
Sporo. Przede wszystkim lubiłem stromy, krótki próg. Taki mi bardzo odpowiadał zważywszy na moją dynamikę. Mocne odbicie i bardzo niska pozycja po jego przejściu. Obecny obiekt jest inny, został zmodernizowany. Warunki do skakania były wtedy dobre, a zwycięstwo mnie zaskoczyło, zwłaszcza w doborowej stawce. Na podium stanęli jeszcze Fin Janne Ahonen i Japończyk Masahiko Harada. Szósty był mój idol Jens Weissflog. Tego dnia Niemiec oficjalnie zakończył karierę, zaś Austriak Andreas Goldberger odbierał nagrodę za zwycięstwo w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata.

Reklama

Czy ten sukces zmienił pana życie?
W dużym stopniu na pewno, ale pozostałem sobą, takim jakim byłem. "Sodowa" do głowy mi nie uderzyła. Zbierałem zewsząd gratulacje. Uwierzyłem wówczas, że mogę wygrywać z najlepszymi, a sukces dał mi bodźca do jeszcze większej pracy. Wzrosło też zainteresowanie mediów moją osobą, jak również kibiców. W pozyskanie sponsorów zaangażował się słynny Edi Federer. Krótko mówiąc "zakotłowało" się wtedy.

Świętował pan to pierwsze pucharowe zwycięstwo w jakiś szczególny sposób?
Nie pamiętam, ale raczej nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło, gdyż zaraz po zakończeniu konkursu dostałem zaproszenie na kontrolę antydopingową. Jak tylko je pokwitowałem, miałem opiekuna, który chodził za mną aż do momentu, kiedy została pobrana próbka moczu. Było to uciążliwe, bo chciałem się cieszyć bez skrępowania, ale... Takie są reguły i trzeba się im podporządkować. Ci z podium badani są z automatu i jeszcze losowani spośród wszystkich biorących udział w zawodach.

Często otrzymywał pan takie zaproszenia?
Nie spisywałem ich, więc nie powiem, jaka to liczba, ale z pewnością niemała. Bywało, że w ciągu roku kontrolowano mnie osiem-dziewięć razy, ale czasem też tylko raz. Oficerowie Światowej Agencji Antydopingowej (WADA) czekali w różnych miejscach. Pamiętam np. igrzyska w Vancouver w 2010 roku. Jeszcze nie zdążyłem się zakwaterować w wiosce olimpijskiej, jak wręczono mi wezwanie na kontrolę.

Reklama

Wśród skoczków niewiele było chyba przypadków stosowania dopingu...
Ze swojej kariery zapamiętałem tylko wpadkę Dmitrija Wasiliewa, z którym byłem razem na kontroli w Innsbrucku w 2001 roku. Okazało się, że Rosjanin brał bardzo niebezpieczny dla zdrowia środek, wspomagający odchudzanie. Teraz zawodnicy są ważeni przed każdym konkursem. Nie można więc nagle pozbyć się paru kilogramów... Były kiedyś badania na zawartość alkoholu w organizmie, ale zaniechano, gdyż on nie pomaga, a wręcz przeciwnie – przeszkadza.

Pan znany był z daleko idącej ostrożności...
Nigdy nie myślałem o jakiś "cudownych środkach", ale chciałem mieć pewność, czy lek, albo też suplement diety, który proponuje mi lekarz rodzinny, nie zawiera czegoś niedozwolonego. Wolałem czasami wystartować zagrypiony, aniżeli łykać chociażby aspirynę. O takie sprawy powinien dbać sztab szkoleniowy, ale nie można też wszystkim jego obarczać. Zawodnik ma także rozum i powinien się sam pilnować.

Niebawem, 26 marca, minie pięć lat, kiedy oddał pan w Zakopanem ostatni w karierze skok, mając w dorobku 39 zwycięstw w konkursach Pucharu Świata. Ta liczba powtórzyła się w styczniu 2012 roku, kiedy to na takiej pozycji ukończył pan w debiucie Rajd Dakar. Kiedy pojawiło się u pana to zamiłowanie do jakże odmiennej dyscypliny?
Na pewno nie nagle, mogę powiedzieć że od wczesnych lat młodości. Zamierzałem nawet iść do szkoły samochodowej. W 2006 roku kupiłem jeepa i jak tylko mogłem, to po górkach i piaskach śmigałem. Ale w najśmielszych marzeniach nie brałem pod uwagę, że wystartuję w najtrudniejszym na świecie rajdzie terenowym, czyli Dakarze. Moja pasja przekształciła się w zawód, który wykonuję z przyjemnością. Nie wiem jeszcze, jak będzie wyglądał ten sezon, jestem w trakcie różnych uzgodnień, ale mój priorytet się nie zmienił - celuję w dakarowe podium. Ta impreza tak bardzo mnie wciągnęła, że dziś nie wyobrażam sobie, abym mógł w niej nie wystartować. Jeśli nawet dostanie się po tyłku więcej niż się można było spodziewać, to chce się te zawody powtórzyć.

Za dziesięć dni Wielkanoc.
Takie święta uwielbiam spędzać tylko w gronie rodzinnym. I wcale to nie przeszkadza, że ja jestem ewangelikiem, a w domu mam trzy katoliczki: żonę, 18-letnią córkę i teściową.