- Czemu zawdzięcza pani najlepszy sezon w karierze?
- Nie ma jednej rzeczy, która miała na to wpływ, bo gdyby tak było, to życie byłoby ogólnie łatwiejsze. W tenisie jest wiele czynników, które wpływają na końcowy wynik. Po prostu wchodziłam na kort i wszystko funkcjonowało jak powinno, ale tak naprawdę dopiero w październiku Azja okazała się decydująca.

Reklama

- Dwa duże turnieje wygrane w dwa tygodnie i powrót do czołowej ósemki rankingu WTA. To robi wrażenie...
- Wiadomo, że nie miałam nic do stracenia, grałam po prostu swój tenis na nawierzchni, która mi bardzo odpowiada. No i dzięki temu znów zaczęłam się liczyć w wyścigu o turniej masters. To chyba marzenie każdej dziewczyny, bo taka impreza jest tylko raz w roku i nie jest łatwo się do niej zakwalifikować. Pracuje się na to cały sezon, a chętnych do tych ośmiu miejsc jest bardzo dużo.

- Porażka w drugiej rundzie US Open poważnie utrudniła drogę do TOP8 na koniec sezonu. Czy po Nowym Jorku wierzyła pani w szanse na udział w mastersie?
- Całe lato w Ameryce grałam dobrze, w Nowym Jorku też byłam w formie, ale wyszłam na kort tego dnia i czułam się, jakbym z miesiąc nie trenowała. Próbowałam wszystkiego, walczyłam, ale nie wyszło. Potem miałam trzy tygodnie przerwy od gry w singlu, a w sezonie to naprawdę bardzo dużo. W Azji tak naprawdę po pierwszym łatwym meczu z zawodniczką z "dziką kartą" mój organizm był tak zakwaszony, jakbym grała siedem setów bez przerwy. Owszem, była zmiana klimatu, nawierzchni, ale jednak nie powinnam się tak czuć. Wtedy żałowałam, że nie zagrałam czegoś wcześniej. Poza tym przyleciałam do Japonii w piątek, a w niedzielę już grałam, wszystko było na wariata i ciągle mało czasu.

- Ale później były coraz lepsze rywalki, pewne wygrane z wysoko notowanymi rywalkami i dwa triumfy...
- Tak, ale mimo wszystko, to było trochę dziwne. To już była praktycznie końcówka sezonu, jak to zwykle po US Open. Nie ma już w perspektywie Wielkiego Szlema, a i nie grałam już praktycznie o mastersa.

Reklama

- Czyli nie wierzyła już pani w występ w Stambule?
- Faktycznie, przyznaję się, że raczej było na nie, niż na tak. Umówmy się, dwa tysiące punktów straty to jednak było dość dużo. No i perspektywa raczej mało realna na wstępie, bo w drabince była niemal cała czołówka rankingu no i ja oczywiście (śmiech). W sumie to był taki mały Wielki Szlem, a droga do finału wydawała się bardzo trudna.

- Już dwukrotnie jako rezerwowa była Pani w Dausze, grając w ostatnich meczach w fazie grupowej mastersa.
- Tak, ale to nie to samo. Kiedy jest się numerem dziewięć czy dziesięć w rankingu przed masterem, to pozostaje pewien niedosyt. Niby było się blisko, a jednak zbyt daleko. Poza tym grałam tylko w zastępstwie, bo właściwe uczestniczki złapały kontuzje. Owszem walczyłam o punkty i premie, ale to wciąż nie było to.

- Tym razem realnym celem było 1,75 miliona dolarów i 1500 punktów do rankingu WTA...
- Tak, stawki naprawdę imponujące i nie da się ukryć, że bardzo kuszące. Ale jak się wychodzi na kort, to się nie myśli o pieniądzach czy punktach. Prawda jest taka, że w Stambule grało siedem najlepszych tenisistek świata i ja, czyli tylko numer osiem w rankingu. Zakwalifikowałam się jako ostatnia, w dodatku dosłownie w ostatniej chwili, bo na pięć dni przed mastersem. Nie było czasu na nic, a jedynie na przepakowanie walizek i lot do Turcji.

Reklama

- Ale chyba odpowiada pani sytuacja, w której przynajmniej z założenia nie jest faworytką? Właściwie nikt by nic nie powiedział, gdyby były trzy porażki, a jednak turniej zakończyła pani przed liderką rankingu Caroline Wozniacki.
- To nie jest taka prosta matematyka, gdy się rywalizuje w grupach. Tym bardziej, że przecież z Karoliną przegrałam w swoim pierwszym występie. Mimo to mogę być zadowolona, że w turnieju, w którym gra osiem najlepszych tenisistek sezonu...

- Wydawało mi się, że słyszałem: "siedem najlepszych tenisistek" plus pani?
- Tak, słuszna uwaga (śmiech). No dobrze, nie będę się upierać, w końcu numer osiem to żaden wstyd i też w sumie do czegoś zobowiązuje. Czyli w turnieju, w którym gra osiem najlepszych tenisistek sezonu rozegrałam trzy bardzo dobre i wyrównane mecze, w których nie miałam nic do stracenia.

- A jednak coś chyba tak, przynajmniej przeciwko Czeszce Petrze Kvitovej? W sumie półfinał był w zasięgu ręki, choć okazało się, że był o dwie piłki za daleko...
- Tylko dwie piłki i aż dwie piłki, w dodatku w dwóch kolejnych gemach. Cóż, czasem tak bywa. Prowadziłam 5:1 w pierwszym secie, ale wtedy Kvitova zaczęła grać niewiarygodnie dobrze i wszystko uciekło, niestety. Za rok postaram się znów zakwalifikować do mastersa i może tym razem będzie lepiej.