Jak wyglądał dzień i noc poprzedzające 30 lipca 1980 roku, kiedy przeszedł pan do historii nie tylko polskiego sportu?

Władysław Kozakiewicz: Dzień wcześniej był eliminacje, które przeszedłem pomyślnie. Pierwszy etap za mną - byłem w finale i mogłem całą uwagę skoncentrować na przygotowaniu planu, jak pokonać wszystkich rywali i stanąć na najwyższym stopniu podium na Łużnikach. Nie mogłem zasnąć, bo w głowie kłębiły się rozmaite myśli. Czy jestem rzeczywiście tak dobry, jak sądzę? Czy się uda? A co będzie, gdy się nie uda? Gdzieś około pierwszej w nocy do pokoju wszedł Jacek Wszoła. Po cichutku zapalił światło. Powiedziałem mu, by się nie krępował, bo i tak nie śpię. I tak przegadaliśmy do trzeciej. Wreszcie zasnąłem i mogłem przez cztery godziny o niczym nie myśleć. O godz. 11 wyjechaliśmy na stadion. Byłem strasznie zdenerwowany. Jeszcze wcześniej polscy dziennikarze poinformowali mnie, że w totku żaden z nich nie postawił na mój medal. No cóż, pomyślałem, iż może to lepiej, bo jak mi nie wyjdzie, to zawiodę tylko siebie.

Reklama

Później jednak skradł pan show...

Pięciokrotnie poprawiałem rekord olimpijski, dwukrotnie rekord kraju i wreszcie rekord świata. Jestem chyba jedynym tyczkarzem, a może w ogóle lekkoatletą, który dokonał takiego wyczynu w trakcie jednego konkursu. No i ten +dodatek+ w postacie słynnego już "gestu Kozakiewicza" po tym, jak byłem wygwizdywany przez kilkudziesięciotysięczną publiczność zgromadzoną na Łużnikach. Chyba żadnego innego mistrza olimpijskiego nie spotkało coś takiego...

Reklama

Pana życiowy konkurs trwał aż cztery godziny. Dziennikarze i eksperci określili go później, nie tylko z racji długości, jako jedno z najwspanialszych wydarzeń w historii igrzysk olimpijskich. Czy chociaż przez chwilę pojawiła się wtedy na stadionie myśl, że może pan nie wygrać?

Udawało mi się wszystko, więc miałem trochę czasu, aby przyglądać się skokom rywali. Otuchy dodawała mi też obecność w finale mistrza olimpijskiego z Montrealu Tadeusza Ślusarskiego oraz młodego Mariusza Klimczyka. Stawkę uzupełniali: rekordzista świata Francuz Philippe Houvion, jego rodacy Jean-Michel Bellot i Thierry Vigneron oraz reprezentant gospodarzy Konstantin Wołkow. Kiedy wyrównałem rekord globu Houviona na 5,77 m, pomyślałem sobie, że fanie byłoby być samodzielnym rekordzistą. Chcesz, masz - można by powiedzieć po latach. Ale wtedy czekałem grzecznie na ławeczce, a przeciwnicy palili skoki. Choć np. widziałem też, jak pragnący zostać mistrzem olimpijskim przed własnymi kibicami Wołkow oddał dobry skok i gdyby inaczej ułożył się na tyczce, to miałby szansę powalczyć ze mną o prymat w konkursie.

Złoto olimpijskie okraszone rekordem świata - to marzenie każdego sportowca

Reklama

Rzeczywiście. Na pewno niewielu tyczkarzy może pochwalić się takim osiągnięciem, zresztą w ogóle zdarza się to niezbyt często, bo w igrzyskach najbardziej liczą się medale, a nie wyniki. A mi ten konkurs wyszedł idealnie - miałem tylko jedną zrzutkę na wysokości 5,78, którą pokonałem w drugiej próbie.

A te nasilające się wraz z każdym metrem rozbiegu gwizdy?

Dziś pół żartem, pół serio mogę tylko powiedzieć: po co im to było... Powinni zdawać sobie sprawę, że mają do czynienia z prawdziwym "Kozakiem", którego nie jest łatwo złamać. Mało kto pamięta, ale w roku olimpijskim już w maju w Mediolanie ustanowiłem pierwszy rekord globu skacząc 5,72 m. Później go co prawda straciłem, ale nie wypadłem sroce spod ogona, trzeba było się ze mną liczyć.

Pański rekord z Moskwy przetrwał niespełna rok, a niedługo pojawił się na tyczkarskiej scenie słynny Siergiej Bubka... Dziś prymat w tej widowiskowej konkurencji dzierży zaledwie 19-letni Szwed Armand Duplantis, który zimą tego roku skoczył aż 6,18. To kres jego możliwości? Gdzie widzi pan granicę nieosiągalną dla tyczkarzy?

Podam taki przykład - ja skakałem wzwyż 2,10 m, a Francuz Renaud Lavillenie, którego osiągnięcie w lutym w Toruniu poprawił Duplantis, startując w dziesięcioboju uzyskał zaledwie 1,70. W latach 80. ubiegłego wieku wszyscy skakali prawie równo. Aż przyszedł Bubka, który popisywał się skokami ponad 10 cm wyższymi i do dziś z wynikiem 6,14 pozostaje rekordzistą świata na otwartym stadionie. Chcę przez to powiedzieć, że każdy z zawodników dysponuje przypisaną mu przez naturę sylwetką, wagą czy też skocznością. Wszystkie te cechy można oczywiście poprawić poprzez trening, ale trudno jednoznacznie ocenić, do czego to wystarczy.

Ewolucję przeszedł też chyba sprzęt, choć z pozoru tyczki są takie same...

Sprzęt zmienił się niesamowicie. Bubka, będąc przed laty u mnie w domu, wziął do ręki tyczkę, na której startowałem i powiedział zdziwiony: "Jezus Maria, Władek, jak mogłeś skakać na tym słupie telegraficznym". Przemysł sportowy dostarcza współczesnym zawodnikom tyczki z "kosmicznych" materiałów, które są bardziej sprężyste i łatwiej się wyginają, a do tego mają większą siłę wyrzucania. Gdyby dzisiejsi tyczkarze, z Duplantisem na czele, startowali na naszym sprzęcie osiągaliby wyniki na poziomie... 5,20 m.

Co obecnie, 40 lat po historycznym wyczynie w Moskwie, porabia Władysław Kozakiewicz?

Jestem na zasłużonej emeryturze i delektuję się życiem. Mieszkam z moją małżonką Anną w liczącym prawie 15 tysięcy miasteczku w pobliżu Hanoweru. W Niemczech mieszkamy od 1985 roku, choć nie miałem w planie wyjeżdżać na stałe. Jednak sytuacja po moim słynnym geście z Moskwy i to, co się po tym wokół mnie działo, sprawiło, że moje życie bardzo się skomplikowało. Chciałem tam tylko trochę to wszystko przeczekać, ale okazało się, że do tej pory jestem w Niemczech. Najpierw jeszcze startowałem, później, przez prawie 20 lat, byłem nauczycielem sportu w gimnazjum. Trochę trenowałem. To wszystko złożyło się na prawie 40 lat pracy.

Mimo różnych zawirowań chyba może pan być zadowolony z życia...

Wszystko się jakoś ładnie ułożyło. Mam cudowną rodzinę, od początku tę samą żonę Annę, którą niezmiennie bardzo kocham. Mamy dwie wspaniałe córki Katarzynę i Małgorzatę, które kochają nas, a my ich. Jestem szczęśliwym dziadkiem, a powodów do niesamowitej radości dostarczają też dwie córki Katarzyny. Cóż mi więcej trzeba...? Oj, zapomniałbym, że mamy jeszcze dwóch domowników: teriera i mopsa. Cóż to jest za niesamowita przyjaźń....

Rozmawiał: Jerzy Jakobsche/PAP