Miałem 44 lata i jakieś tam sukcesy w Holandii z Ajaksem Amsterdam, kiedy nadeszła oferta z Madrytu. Było to dosyć niespodziewane. Wtedy Real był kapitalnie zorganizowanym przedsiębiorstwem piłkarskim, nieporównywalnym z żadnym innym klubem na świecie. Miał świetny zespół, stadion i kibiców na całym świecie. Dzisiaj być może jest więcej takich klubów, ale wtedy Real był jedyny. Przychodziłem do drużyny, która jeszcze kilka tygodni temu świętowała mistrzostwo Hiszpanii i zdobycie drugiego z rzędu Pucharu UEFA. To było dla mnie niesamowite wyzwanie. Nie zastanawiałem się. Wiedziałem, że nigdy więcej mogę nie dostać takiej szansy. Spodziewałem się, że będzie ciężko, jednak czy Realowi można odmówić? Nie, nie i jeszcze raz nie. Są momenty w piłce, w których rzucasz wszystko i podejmujesz wyzwanie. Decydując się na pracę w tym klubie trzeba przyjąć dwie święte reguły - "Zawsze wygrywaj" i "Wygrywaj pięknie" - pisze dla DZIENNIKA Leo Beenhakker.

Reklama

Kiedy trafiłem do Realu w 1986 roku, zespół grał najlepszą piłkę na świecie. To był absolutny, światowy szczyt i ja na tym szczycie się znalazłem. Coś niewyobrażalnego. Prowadzić zespół, którego każdy piłkarz zakładając białą koszulkę i wbiegając na murawę Bernabeu czuje się wyjątkowo, to coś naprawdę magicznego. Znaczek z herbem Realu na piersi zawodnika dodaje mu jakby magii. Nie przesadzam, ale nie pytajcie mnie o bardziej szczegółowe wyjaśnienia. To jest niewytłumaczalne. Przynajmniej dla mnie. Początki były jednak trudne, bo akurat trwały mistrzostwa świata i w przygotowaniach do nowego sezonu brakowało na treningach 12 podstawowych piłkarzy, grających wtedy w reprezentacjach Hiszpanii, Argentyny i Meksyku. Nie miałem więc największych gwiazd. Pierwsza kolejka i remis w Kadyksie... Na szczęście potem było już tylko lepiej.

Proszę sobie wyobrazić prowadzenie drużyny, w której grają największe indywidualności świata. Ale w Realu nie miałem z tym żadnego problemu. Wybitni gracze, którym chciało się pracować, którzy uwielbiali wygrywać - to dla trenera prawdziwy raj. Chłopcy rozumieli potrzeby Santiago Bernabeu i zawsze starali się dać kibicom jak najwięcej wrażeń. Oczywiście bywały ciężkie chwile, ale wtedy wspaniałą rolę odgrywał kapitan Realu i Hiszpanii, Jose Antonio Camacho, osobowość jakiej nigdy potem już nie spotkałem. W szatni czy na boisku często wyręczał mnie i sam mobilizował kolegów. Pamiętam taką sytuację przed meczem z Celtą Vigo. Spotkanie zaplanowane było na niedzielne popołudnie, więc jak zawsze wylecieliśmy z Madrytu w sobotę. Niestety, przegraliśmy z pogodą. Nad całą północną Hiszpanią była taka mgła, że nie było szans na lądowanie. Z Vigo skierowali nas do San Sebastian, ale nic z tego, tam też nie dało się wylądować. Odesłali nas do do Bilbao. Znowu nic z tego. Mgła była zbyt duża. W końcu wróciliśmy do Madrytu i wpakowaliśmy się do nocnego pociągu. 9 godzin jazdy. Żaden z piłkarzy nie spał podczas podróży i jak dojechaliśmy koło południa do Vigo, wszyscy padali z nóg. To był makabryczny widok. Co ja im miałem powiedzieć tuż przed meczem? Wtedy głos zabrał Camacho i wykrzyczał - "Panowie, ten weekend był beznadziejny. Ale nie straciliśmy go tylko po to, żeby teraz przegrać ten pieprzony mecz. Mamy go kurwa wygrać za wszelką ceną, albo będziemy mieli cały weekend do dupy. Wiem, że wyglądamy jak jedno wielkie gówno, ale nie przeszliśmy tyle, żeby teraz przegrać". Ostre to było. Zgadnijcie jak się skończyło? Jasne, zagraliśmy beznadziejnie, ale wygraliśmy. Zrobiliśmy swoje i wróciliśmy do domu. Czego więcej potrzeba? Do dzisiaj Camacho jest facetem z jajami, śledzę efekty jego pracy w Benfice Lizbona - pisze dla DZIENNIKA trener polskich piłkarzy.

W lidze hiszpańskiej nie mieliśmy sobie równych, byliśmy niezniszczalni, ale w Europie nie wygraliśmy żadnego trofeum. Czasem sam zadaję sobie pytanie, dlaczego... Czterokrotnie graliśmy w półfinałach, i czterokrotnie odpadliśmy. Dwa razy w Pucharze Europy i raz w Pucharze UEFA. Z Torino w 1992 roku przegrywaliśmy różnicą goli. Nie mieliśmy szans jedynie z wielkim Milanem, który rozgromił nas 5:0. Może to była wina zbyt dużej liczby meczów w sezonie? Starsi piłkarze, tacy jak Camacho, Santillana czy Juanito nie mieli sił na granie dwóch meczów tygodniowo. Na drodze do półfinałów udawało się nam eliminować takie kluby jak Napoli z Maradoną, Porto czy Bayern Monachium, ale w tym decydującym momencie, w walce o finał po prostu mieliśmy pecha. Najlepszą drużynę stworzyliśmy w sezonie 1987/88. Dysponowaliśmy ogromną siłą, myślę, że można powiedzieć iż graliśmy najpiękniejszą i najlepszą piłkę na świecie. Wszystko szło dobrze, aż do czasu półfinału z PSV Eindhoven. Ten dwumecz to zdecydowanie największa klęska w mojej karierze. Zawaliliśmy pierwsze spotkanie w Madrycie, gdzie zremisowaliśmy 1:1. W rewanżu w Eindhoven stłamsiliśmy rywali, nie schodziliśmy z ich połowy. Graliśmy fantastyczny mecz. Butragueno obijał słupki i poprzeczki, a Hugo Sanchezowi nie wychodziło nawet to jego słynne uderzenie nożycami. Tamtego wieczoru nie przegraliśmy z PSV, ale z ich bramkarzem. Van Bruekelen dokonywał cudów. Bronił w tak niewiarygodnych sytuacjach, że ja uwierzyłem, że na jego bramce siedzi anioł. To była nasza klęska. W szatni nikt nic nie mówił. Nigdy nie zapomnę jak bardzo chłopakom zależało na wygraniu tego cholernego meczu. Dwa tygodnie później, po meczu z Betisem Sewilla, obroniliśmy tytuł ligowy, ale żaden z piłkarzy nie miał zamiaru świętować. Po wręczeniu medali wszyscy - bez nawet jednego uśmiechu - zbiegli do szatni. Tak to przeżywali. Ja zresztą też. To wciąż we mnie siedzi. Niestety, czasem nie dostajesz tego na co zasłużyłeś. Piłka nożna po prostu bywa niesprawiedliwa.

Reklama

Rok później wygraliśmy z PSV w ćwierćfinale, chociaż moja kariera znowu zawisła na włosku. A było tak, że jako chyba pierwszy trener w historii uznałem, że lepiej dla drużyny będzie jeśli na ławce usiądzie Emilio Butragueno. Teraz on czasem dzwoni do mnie z pretensjami i pyta - "jak mogłem mu to zrobić, że to jedyna czarna karta w jego karierze". Oczywiście wszystko w żartach. Teraz to śmiech, ale w Madrycie czy nawet całej Europie był szok. "El Buitre", czyli sęp, był święty. Ja zdecydowałem się go posadzić na ławce, bo uznałem, że będzie to z korzyścią dla drużyny. I udało się, wygraliśmy, grając w ataku z Paco Llorente. Następnego dnia poszedłem do klubu załatwić kilka drobnych spraw. Niespodziewanie do swojego gabinetu wezwał mnie prezes i powiedział - "Wiesz, że jakbyś wczoraj nie wygrał, to dziś byłbyś już w drodze do domu". Odpowiedziałem - "Wiem. Tak zdecydowałem i liczyłem się z konsekwencjami. Bo ja nigdy nie boję się swoich decyzji. Jestem uczciwy z samym sobą i z drużyną. Jeśli komuś się to nie podoba, to mówimy sobie cześć i każdy idzie w swoją stronę".

W tym zawodzie trzeba dokonywać wyborów. Aldana nigdy nie był podstawowym zawodnikiem i jak każdy rezerwowy miał pretensje, że nie gra. Butragueno, Michel czy Schuster, inni podstawowi gracze wiedzieli, że zasługują na grę od pierwszej minuty. Jeżeli mówiłem im, że dziś zostają na ławce, bo tak będzie lepiej dla drużyny, to oni to świetnie rozumieli. W Realu, czy teraz z reprezentacją Polski zawsze trenujemy ciężko. Ta część mojej filozofii piłkarskiej pozostaje niezmienna. Czasami harujemy jak konie, czasami uwijamy się jak w piekle. Piłkarz musi jednak czerpać radość z pracy, w przeciwnym razie nigdy nie będzie grał z ambicją. Ważne, żeby kontakt na linii trener-zawodnik był partnerski. W Madrycie z takimi piłkarzami jak Butragueno, Sanchez, Michel czy Vasquez to było ułatwione. Ich nie trzeba było uczyć techniki czy gry w ofensywie. Wystarczyło dać im piłkę. To byli wyśmienici piłkarze, reprezentanci kraju, ale w grze zespołowej byli jak dzieci. Trzeba było więc połączyć wszystkie elementy i wydobyć z nich "ducha drużyny". Czasami właśnie żartami i atmosferą w szatni. Z reprezentacją jest trochę inaczej, ale zapewniam was, że w Polsce ciężko trenujemy, ale jest też miejsce na odstresowanie, na uśmiech i zabawę. Pamiętajcie, że to wciąż są młodzi ludzie.

Oczywiście bywały i momenty zabawne, jak chociażby z tym słynnym wyścigiem kolarskim, który zorganizowałem chłopakom podczas zgrupowania we Frankfurcie. Pamiętam szczególnie decydujący wyścig. Postanowiłem dać chłopakom trochę odpocząć, zrelaksować się. Pomyślałem - "rower, świetny relaks". W końcu w Holandii każdy jeździ na rowerze, to codzienność. I możecie mi wierzyć, lub nie, ale spora część piłkarzy Realu nie mogła utrzymać równowagi. Oni po prostu nigdy wcześniej nie jeździli na rowerach. Wpadłem więc na pomysł, aby jeździli na tandemach. Tym sposobem, ci którzy mieli już do czynienia z rowerem siadali z przodu i trzymali równowagę. Ci z tyłu mieli tylko pedałować. Jednej parze to zupełnie nie wychodziło, a że mieli ogromy zapał poprosili kogoś, żeby z tyłu prowadził ich na kiju...Byli zawsze na końcu, ale ubaw był niesamowity. Śpiewali, krzyczeli, na wzniesieniach rywalizowali niczym w Tour de France o górskie premie. Potem przyznawali sobie żółtą koszulkę lidera i białą w grochy dla najlepszego górala. To była fantastyczna grupa, o sporym poczuciu humoru. Zespół musi być na luzie. To pomaga przejść przez codzienną harówkę - pisze dla DZIENNIKA Leo Beenhakker.

Reklama

Wszystko, co piękne musi jednak mieć swój koniec. Wiem, że wielu ludzi dzisiaj pamięta mnie przede wszystkim w związku z tą porażką z Tenerife - Real w ostatniej kolejce prowadził 2:0, by przegrać 2:3 i w konsekwncji stracić mistrzostwo Hiszpanii - a dopiero później wspominają o trzech mistrzostwach, które zdobyłem z zespołem. Cóż, wygrywać zawsze się nie da. Prezes Mendoza bardzo mnie wspierał, a w trudnych momentach zawsze stał za mną. Opuszczenie Realu w 1989 roku oraz w 1992 to moje decyzje. Mendoza nie miał wielkich wymagań. Mówił - "Leo, musisz wygrać jedno trofeum w sezonie, wtedy będzie OK". W 1989 roku spełniłem ten warunek, jednak zdecydowałem się odejść do Ajaksu Amsterdam. Dlaczego wróciłem po dwóch latach? Bo zadzwonili z Realu Madryt. Czy potrzeba poważniejszego uzasadnienia? Oczywiście była to dla mnie trochę dziwna sytuacja. Wlaściwie do dzisiaj nie wiem dlaczego Mendoza zwolnił Radomira Anticia i to właśnie mnie przekazał drużynę. Miałem być kimś w rodzaju dyrektora technicznego. Drużyna Anticia grała naprawdę dobrze. W tabeli mieli dziewięć czy dziesięć punktów przewagi nad Barceloną i zmierzali po tytuł. Niestety przyszedł trudny okres i podziękowano Anticowi. Rozmawiałem z nim, on zrozumiał, że to już koniec i pomagał mi jak mógł. Z kolei ja starałem się dokończyć rozgrywki jak najlepiej. Nie wyszło. Mieliśmy gorszy skład niż trzy, cztery lata wcześniej i dla części zawodników był to już kres kariery. W tym słynnym meczu z Tenerife prowadziliśmy i nagle przestaliśmy grać. Świetnie broniący do tej pory Buyo miał słabszy dzień. Hagi nie trafiał w bramkę z rzutów wolnych, a Butragueno przy wyniku 2:2 nie trafił do bramki z 3 metrów. Rywale nas dobili. Wiedziałem, że zawaliłem sprawę, bo miałem wygrać. Wziąłem więc na siebie konsekwencje tej porażki. Pamiętajcie jednak, że w Realu presja jest zawsze bardzo duża. 80 tysięcy kibiców co mecz wymaga od ciebie tylko i wyłącznie zwycięstwa. Czasami po prostu się tak zdarza, że piłkarze i trener tego nie wytrzymują i zawodzą w najważniejszym momencie. To ludzkie. Prezes Mendoza to rozumiał i dlatego zawsze będę powtarzał, że to był fantastyczny szef, najlepszy z jakim pracowałem. Ale musiałem odejść, wiedziałem, że nie ma sensu, bym dalej pracował w Madrycie.

Gdybym miał dzisiaj odpowiedzieć na pytanie, czego nauczyłem się w Hiszpanii, to na pewno nie tego ich stylu życia. W kółko powtarzają - "Nic się nie stało, nie ma problemu". Inna sprawa, że przekonałem się, iż nie jest prawdą to, co mówią o Hiszpanach. Mówi się bowiem, że południowcy są leniwi, że nie garną się do treningów. A to bzdura. Oni kochają futbol. Dla nich to bardzo ważna część życia. Chcą być w tym najlepsi i rozumieją, że sama technika wyniesiona z podwórek nie wystarcza. Że trzeba się poświęcić i harować. W sumie pracowałem 10 lat w Hiszpanii i Meksyku, więc trochę o tym wiem. A jeśli już jesteśmy przy Meksyku, to muszę przyznać, że uwielbiam ten kraj. Ludzie mówią o lidze meksykańskiej źle, bo nie znają tego kraju. Nie doceniają poziomu ligi, a on - zapewniam was - jest bardzo wysoki. To świetny kraj, są wspaniałe stadiony, fanatyczni kibice i nie ma, co was może zdziwi, korupcji. Co weekend 90 tysięcy fanów na stadionie Azteka tworzy niesamowitą atmosferę. Praca w takich klubach jak FC Guadalajara czy America była naprawdę niezapomnianym doświadczeniem. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść - pisze dla DZIENNIKA trener naszych piłkarzy.