Poznaliśmy się na jakiejś prywatce, była bardzo ładna i zwróciła moją uwagę. Potem koleżanka zabrała ją na mecz Górnika. Przyjechały, a tam tysiące ludzi skandują moje nazwisko. Może to chwyciło ją za serce?

Reklama

Ktoś pewnie zapyta: po co tak wcześnie się pobierać? Odpowiem wtedy: stabilizacja była mi bardzo potrzebna. W pewnym momencie nawet mnie uratowała... Ileż to razy opowiadałem o mojej kontuzji, pamiętnej kontuzji? Wszystko stało się tak szybko. Bieg z Royem McFarlandem, bark w bark. I nagle trach! Nieszczęśliwy wypadek przy pracy, tak bym to dzisiaj ujął. Mecz był bardzo ważny, bo przecież graliśmy z Anglią. Walczyliśmy o finały mistrzostw świata w 1974 roku. Mieliśmy drużynę, która grała najpiękniejszy futbol świata, co potem tylko się potwierdziło. Tyle że na mundial nie pojechałem...

Moją karierę można podzielić na dwa etapy: do tego nieszczęśliwego momentu i po nim. Zabrzmi to jak zarozumialstwo, ale przed kontuzją byłem najlepszym polskim piłkarzem. Po kontuzji było gorzej. Znałem swoje kolano i wiedziałem, jakie są jego możliwości. Wszystkie ruchy, które przychodziły mi wcześniej z łatwością, po operacji przestały mi wychodzić. Kiedy wróciłem do gry, w polskiej lidze dziwnie mnie traktowano. Przed każdym meczem wręczano mi wiązanki kwiatów. Z jednej strony - było fajnie. Z drugiej, brzmiało jak: "Oszczędźcie tego Włodka, on już tyle zrobił". Mierziło mnie to - wspomina na łamach "Faktu" Włodzimierz Lubański.

W końcu - w 1975 roku - pozwolono mi wyjechać za granicę. Długo na to czekałem. Po kontuzji przyszedłem do ministra i powiedziałem, że chciałbym opuścić kraj z dwóch powodów. Sportowego, żeby sprawdzić, czy coś jeszcze jestem wart, i materialnego. "Straciłem mundial, dużo pieniędzy. Pozwólcie mi wyjechać" - prosiłem.
Chciały mnie Monaco, Atletico Madryt, Feyenoord, ale ostatecznie trafiłem do Lokeren. Trenerem był tam Czech, a ja mówiłem w tym języku. Po ciężkiej kontuzji było dla mnie ważne zaufanie, a on obiecał, że dobrze mnie przygotuje do sezonu.

Reklama

Było z tym przejściem trochę perturbacji w ministerstwie. Na koniec Górnik dał mi "specjalną" przepustkę na wyjazd. Napisali coś w takim stylu: "Wyrażamy zgodę na wyjazd Włodzimierza Lubańskiego ze względu na nieodwracalne zmiany w stawie kolanowym". Pomyślałem, że jak pokażę to w Lokeren, to nie podpiszą ze mną kontraktu! Na szczęście w nowym klubie udało mi się jakoś wytłumaczyć cały absurd. Zresztą, przebadali mnie sami.

W Belgii konfrontacja z rzeczywistością okazała się brutalna. Nikt się ze mną nie cackał. Oczekiwano tylko, że przyjedzie Lubański i będzie pięknie grał. Początek był bardzo ciężki. Straciłem na wadze. W pewnym momencie ważyłem poniżej 70 kilogramów. Czułem się chory - przez stres, zdenerwowanie, nieznajomość języka, zbyt wysokie oczekiwania. Nie umiałem temu sprostać.

Nasza córka Małgosia miała sześć lat. W przedszkolu płakała. Ja z bólem wracałem do domu z treningów. Uwierzcie, to trudne tak siedzieć i martwić się, czy człowiek przetrwa kolejny dzień W pewnym momencie powiedziałem do żony: "Grażynko, zostajemy jeszcze miesiąc. Jeśli się nie uda, wracamy do Polski". Zrozumiała - opowiada Lubański.

Ten miesiąc wszystko odmienił. Dostałem kopa w tyłek. Przełomem był derbowy mecz Lokeren - Beveren. Grałem wtedy przeciwko mojemu dzisiejszemu przyjacielowi, wówczas świetnemu bramkarzowi Jean-Marie Pfaffowi. Strzeliłem gola i wygraliśmy 1:0. Ludzie znieśli mnie z boiska na rękach. Wróciłem z przytupem.