Polski pływak dzięki zdobyciu wicemistrzostwa świata nadal może kontynuować karierę. Jak sam przyznał już myślał o rzuceniu pływania. Dlaczego? Powód był prosty. Brak pieniędzy. Na szczęście ten sukces pozwoli mu dalej profesjonalnie zajmować się pływaniem.

Reklama

Gdybym miał trenować tak jak przez ostatnich kilka miesięcy, musiałbym chyba wygrać w totka. W pływaniu bez sponsora ani rusz. To nie tenis, gdzie na jednym turnieju wygrywa się roczną pensję. U nas wygrana w Grand Prix daje 1000 zł. Tymczasem październikowe złamanie nogi wykluczyło mnie z treningu na dobre sześć tygodni. Kiedy zacząłem pływać, było słabiutko i nie robiłem wyników, więc nie było nawet tego 1000 zł. Do tego doszły problemy osobiste - rozpadł się mój związek z Martą Domachowską, a w chwilę później odeszli sponsorzy. W jednej chwili wszystko zwaliło mi się na głowę i nie ukrywam, że ciężko to przeżyłem. Ale medal w Barcelonie dał mi niesamowitą energię. Wiem, że potrafię się podnieść i wygrywać. I że nadal mogę pływać, bo gdybym nie wszedł do finału, przepadłoby mi stypendium z Polskiego Związku Pływackiego i nie byłoby mnie stać na trenowanie - mówi w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" Korzeniowski.

Można powiedzieć, że Korzeniowski medal w Barcelonie zdobył za własne oszczędności. Na szczęście je miałem. Nie jestem typem człowieka, który wydaje na bieżąco wszystko, co zarobi. Pieniądze od sponsorów można wydać w pół roku, a później zostać z ręką w nocniku. Dlatego stać mnie było, by przez kilka miesięcy poświęcić się pływaniu. Ale dłużej bym nie uciągnął, bo profesjonalny sport wyklucza jakiekolwiek formy zarobkowania - podkreśla w rozmowie z "Rzeczpospolitą" polski pływak.