Z każdą kolejką rośnie liczba widzów na trybunach. Od dawna nie było tak wysokiej frekwencji. Kluby zacierają ręce, przecież taki Lech przy okazji meczu z Legią na wejściówkach zarobił blisko milion złotych. Poznań to najlepszy przykład rozwoju - pisze "Fakt".

Reklama

Wystarczy cofnąć się trochę w czasie. 37. kolejka drugiej ligi, sezon 2001/2002. Poznański Lech więtuje awans do ekstraklasy. Na ostatni mecz u siebie, z Hutnikiem Kraków, przychodzi 5 tysięcy widzów. Dzisiaj w stolicy Wielkopolski takie rzeczy się nie zdarzają. 18 tysięcy na spotkaniu z Zagłębiem, 22 tysiące podczas meczu z Górnikiem Zabrze, 23,5 tysiąca to już mecz z Widzewem. I wreszcie 22,5 tysiąca oglądało potyczkę z Bełchatowem, a z Ruchem Chorzów 19 tysięcy. Takich liczb nie musiałby się wstydzić zachodni klub. Ale Lech to zespół, który ma wyjątkowo wiernych kibiców. Ci ostatni manifestują swoją miłość do "Kolejorza" jeszcze długo po ostatnim gwizdku na Rynku w Poznaniu.

Podobnie jest w Krakowie czy Kielcach, a także w Zabrzu, gdzie na mecze Górnika ludzie chodzą tak chętnie, jak za dawnych lat. W Warszawie, gdyby nie konflikt na linii kibice władze klubu, byłoby jeszcze lepiej. Coraz ładniejsze i coraz pełniejsze stadiony, sklepiki z pamiątkami, całe rodziny na trybunach - w Polsce piłka nożna nie kojarzy się już tylko z bandytyzmem, a na stadionach prawie nie dochodzi do incydentów z udziałem chuliganów. Futbol stał się formą spędzania wolnego czasu. Tak jak w kulturach zachodnich - pisze "Fakt".

100 tysięcy to mało - ktoś powie. Przecież tyle widzów oglądane jest na dwóch meczach w Anglii czy we Włoszech. Nie, to bardzo dużo. I będzie jeszcze więcej. Wystarczy trochę czasu i cierpliwości. Jak mawia selekcjoner reprezentacji Polski Leo Beenhakker - "krok po kroku".

Reklama