Zamiast pożegnać się z działaczami i raz na zawsze odejść z polskiej piłki, Listkiewicz żalił się związkowym kolegom, że trwa na niego nagonka. "Płacę wysoką cenę za kierowanie związkiem piłkarskim. Cierpię ja, moi bliscy, a nawet znajomi" - mówił prezes. Dlaczego nie zrezygnuje, żeby mieć nareszcie święty spokój? Tego nie powiedział. A nikt z obecnych na zjeździe delegatów nawet go o to nie zapytał.

Cała piłkarska Polska odlicza już dni do odejścia prezesa. A on trzyma się swojej ciepłej posadki rękami i nogami. "Nie będę kandydować w najbliższych wyborach na prezesa PZPN, niezależnie od tego, kiedy one będą" - obiecał "Listek". Ale czy można mu wierzyć? Wątpliwe. Przecież jeszcze pod koniec września działacz zarzekał się, że na przełomie października i grudnia poda się do dymisji.