Od początku było wiadomo, że konkursy nie będą sprawiedliwe i efektowne. Zawodnicy mieli olbrzymie kłopoty w powietrzu, a potem z trudem lądowali na oblodzonym zeskoku. Narty albo im się rozjeżdżały, albo niebezpiecznie zbliżały do siebie. Warunki nie oszczędzały naszych reprezentantów, jak i najlepszych. Stefan Hula spadł z progu, uzyskując 68 m. Martin Hoellwarth skoczył 91,5 m i był przedostatni, a odległość 102 m dała Simonowi Ammannowi pozycję 6. od końca.

"To było szaleństwo" - ocenił sobotni konkurs Janne Ahonen. Ale organizatorzy robili wszystko, by Adam Małysz skończył te zwariowane zawody na jak najwyższym miejscu. Przy większości skoków było widać jaki jest wiatr. Gdy skakał Adam, informacja o warunkach nie pojawiła się.

"Strzałki pokazywane w telewizji nie odzwierciedlają tego, co faktycznie dzieje się na skoczni. To tylko średnia pomiarów w kilku miejscach. Warunki były takie sobie. Nie było tak źle, jak w przypadku Huli czy Hoellwartha. Oni byli po prostu skazani na przejazd, a nie skok. Na nic więcej nie mieli szans" - analizował po zawodach drugi trener polskiej ekipy Łukasz Kruczek.

Tuż po skoku Adama na elektronicznej tablicy wyświetliła się odległość 129 m, co dawało Polakowi 6. miejsce. Chwilę później, po zakończeniu pierwszej części konkursu, na telebimie pokazującym obraz z telewizji przy nazwisku faworyta publiczności pojawiło się 129,5 metra i 5 lokata. Strata do prowadzącego sensacyjnie Słoweńca Roka Urbanca nie była zbyt wielka i szansa na podium, a nawet zwycięstwo wydawała się całkiem realna. Kibice i sam Małysz musieli obejść się smakiem, bo kiedy na szczycie skoczni zostało 10 skoczków, wyniki finałowej serii anulowano, a zawody zostały przerwane.

"Skokom narciarskim zawsze towarzyszy ryzyko. Dziś mieliśmy do czynienia z wymagającymi warunkami, ale próbując przeprowadzić konkurs jury postąpiło właściwie. Może na koniec, po wypadku Mazocha, okazali się zbyt wyczuleni i przerwali. Takie błędy i kontuzje są możliwe. Upadek Czecha był konsekwencją różnych czynników. Kiedy zawodnicy skaczą we właściwy sposób, ryzyko jest minimalne" - ocenił sytuację Mika Kojonkoski, trener reprezentacji Norwegii.

Przerwanie konkursu wywołało euforię wśród Słoweńców. Rodacy triumfatora cieszyli się jak dzieci. Biegali po skoczni, przybijali piątki. Ich zachowanie zupełnie nie pasowało do przygnębiającej atmosfery panującej na Wielkiej Krokwi. "Miałem szczęście, wiatr sprzyjał mi przez cały lot. Nie uwierzyłbym, że mogę stanąć na najwyższym stopniu podium. Dalej to do mnie nie dociera" - przyznał zadowolony Urbanc, który do tej pory zaledwie trzy razy zdobywał punkty w Pucharze Świata, zresztą zawsze na mamutach.

Plany trenera naszej kadry Hannu Lepistoe, który widział 5–6 polskich skoczków w serii finałowej okazały się ponad siły naszych reprezentantów. "Nie udało się. Ale równie dobrze zamiast dzisiejszego konkursu można było pociągnąć zapałki w hotelu i byłby taki sam efekt" - tłumaczył Kruczek.

Marną pociechą jest fakt, że tym razem obyło się bez większych problemów z kibicami mającymi kłopoty z wejściem na skocznię. Zdarzył się tylko jeden taki incydent. Gdy godzinę przed rozpoczęciem konkursu zamknięto wejścia na stadion, grupa spóźnialskich zaczęła awanturować z ochroną. Ludzie mieli bilety i domagali się wpuszczenia na trybuny. Organizatorzy, chcąc uniknąć większej awantury, podjęli decyzję o ich wpuszczeniu pod Wielką Krokiew.