Środa była dla skoczka, który uległ koszmarnie wyglądającemu wypadkowi podczas konkursu w Zakopanem, prawdziwym dniem próby. Od wczesnego rana pod krakowskim szpitalem tłoczyli się dziennikarze z Polski, Czech i Niemiec. Mazoch koniecznie chciał opuścić szpital o własnych siłach. Niestety nie udało się. "Jego organizm potrzebuje czasu" - ocenił ordynator Szpitala Uniwersyteckiego Marek Moskała. Rehabilitacja potrwa około pięciu miesięcy.

Ze szpitalnej sali Honza wyjechał na wózku inwalidzkim, a na korytarzu przesiadł się na nosze. Każdy ruch wiązał się z ogromnym wysiłkiem, lecz czeski skoczek robił wszystko, by zamaskować cierpienie. Blady, z mocno podbitym okiem uśmiechał się i machał do dziennikarzy. "Do widzenia. Dziękuję wszystkim za pomoc" - mówił na pożegnanie.

W ślad za noszami podążały mama i ukochana Barbora będąca w czwartym miesiącu ciąży. Obie zmęczone i ze łzami w oczach były mocno zaskoczone zamieszaniem wokół Janka. "Dziękujemy za pomoc i wsparcie, które otrzymaliśmy od was w tych trudnych chwilach. Polscy lekarze bardzo nam pomogli. Ale teraz zabieramy naszego Janka do Pragi, by mieć go blisko siebie" - mówiła "Faktowi" cichym głosem piękna Barbora.

Po wyjściu ze szpitala raz jeszcze musiała rozstać się ze swoim ukochanym. Skoczek do Pragi został przetransportowany małym samolotem wynajętym przez ubezpieczyciela, a rodzina do stolicy Czech udała się samochodem. Kolejne rozstanie nie było łatwe, Barbora weszła za Jankiem aż do karetki. Podczas podróży Janek rozmawiał z pielęgniarzami o... skokach. Wypytywał ich o wieści ze świata sportu. Widać, że wypadek nie zniechęcił go do skakania. I tylko kwestią czasu jest, kiedy znów zasiądzie na belce startowej. "Janek już teraz przebąkuje o powrocie na skocznię" - mówi ze łzami w oczach mama skoczka, Vera.

W Czechach Jan Mazoch został przewieziony do szpitala w wielkiej tajemnicy. Do olbrzymiego kompleksu medycznego wjechał tylną bramą, omijając tabun czekających na niego fotoreporterów. Nie pojawił się także na specjalnie zwołanej konferencji prasowej. "On teraz potrzebuje spokoju, nie może się narażać na długie rozmowy i błysk fleszy" - tłumaczy Jan Baier, menedżer zawodnika.

Ale po raz pierwszy o swoich przeżyciach po tragedii opowiedziała mama skoczka. "Nawet nie pamiętam co czułam, gdy oglądałam jego wypadek. Tamto uczucie chcę wymazać całkowicie z pamięci. Chcę przede wszystkim podkreślić, że jestem dumna, że mój syn reprezentuje Czechy i robi to z olbrzymim poświęceniem. Na pewno jeśli mój syn będzie chciał ponownie stanąć na belce startowej nie zabronię mu tego - opowiada wzruszona mama.

"Zawsze uważałam, że to bezpieczny sport. Wypadki zdarzają się w każdej dyscyplinie. Niestety jeden z nich przydarzył się mojemu synowi. Ja sama próbowałam dwukrotnie swoich sił na skoczni narciarskiej. Poleciałam na ponad 30 metrów. I to mi wystarczyło. Teraz razem z synem będziemy walczyć o jego powrót do zdrowia i to jest obecnie mój najważniejszy cel" - mówi Vera Mazoch.











Reklama