Wiadomość o takim wymaganiu spadła na Anitę Włodarczyk niczym grom z jasnego nieba. Dotychczas bowiem i sama zawodniczka, i jej trener Krzysztof Kaliszewski byli przekonani, że wyjazd do Korei triumfatorka z Berlina ma pewny. "Nagły warunek, jaki postawił mi PZLA, jest dla mnie kompletnym zaskoczeniem" - mówi rozżalona Anita.

Reklama

"Jeszcze w maju, gdy składałam wizytę w PZLA, dyrektor sportowy Piotr Haczek powiedział wyraźnie, że po wielotygodniowej przerwie w treningach, jaką miałam w związku z kolejną kontuzją, potrzeba mi po prostu spokoju. Potem powtórzył to samo pod koniec czerwca, chwilę po moim starcie w Memoriale Janusza Kusocińskiego w Szczecinie, gdzie uzyskałam 69,62 m. Sądziłam więc, że mogę bez obciążenia psychicznego przygotowywać się do występu w Daegu, stopniowo nadrabiając zaległości. A tu proszę - taki pasztet. Najdziwniejsze, że Piotr Haczek nie żądał ode mnie 71,50 m, czyli minimum A, kiedy rozmawialiśmy w maju, tylko przedstawił taki warunek kilka dni przed mistrzostwami Polski, które są już ostatnią okazją do osiągnięcia wymaganych wyników. Termin zgłoszeń upływa 13 sierpnia" - przypomina załamana miotaczka, która uważa, że takie postępowanie jest po prostu dobijaniem człowieka.

>>>Czytaj także: Napastnik Ruchu walczy o swoją cenę