Po tym jak Lavillenie za trzecim razem strącił poprzeczkę na wysokości 5,75 złapał się pan za głowę.
Chyba każdy w tej sytuacji by zrobił to samo. Nie gram w karty, a te rozdawał dzisiaj wiatr. Jedna z nich, i to ta złota, trafiła do mnie. Wstyd się przyznać za jaki wynik, ale myślę, że kibice szybko zapomną o rezultacie 5,60 i będą pamiętali, że z Amsterdamu przywiozłem złoto.
Konkursy tyczki są prawie zawsze loterią...
To prawda. Warunki atmosferyczne mają ogromne znaczenie. Raz jest wiatr z boku, czasami w twarz, innym razem w plecy. Prognozy pogody na dziś nie były optymistyczne. Miało być deszczowo. Na szczęście padało tylko do południa.
W konkursie wystąpili także Piotr Lisek i Paweł Wojciechowski, którzy stawali już na podium znaczących imprez seniorskich, a pan jeszcze nigdy. Nie podśmiewali się koledzy...
Czasami coś tam komentowali, ale to wszystko po przyjacielsku. Powiedziałbym, że mnie wspierali, dopingowali, abym i ja dołączył do nich z medalem. I dziś mamy trójkę muszkieterów z trofeami. Szkoda tylko, że nie było całego polskiego podium tu w Amsterdamie. Trzeba się jednak cieszyć, że jest nas trzech i trzy razy większe szanse na trofea.
Wspomniał pan o loterii. A czyż pana skoki nie są loterią?
Tak to można określić. Mam wahania formy, nie zawsze wykorzystuję swoje możliwości. Ale... Jestem młody, przede mną jeszcze przynajmniej 10 lat sportu. Wiem nad czym muszę pracować. Dziś jest to przełomowa chwila w mojej karierze.
Pojedzie pan do Rio de Janeiro?
Mam taką nadzieję. Olimpijski wskaźnik PZLA 5,70 należało uzyskać w sezonie dwukrotnie. Ja zrobiłem tylko raz. Jednak może zarząd PZLA weźmie pod uwagę ten medal i że jest jeszcze miesiąc, abym doszlifował formę. Muszę też podreperować kolana drobnym zabiegiem.
Komu dedykuje pan złoto mistrzostw Europy?
Przede wszystkim wspierającym mnie rodzicom – matce Małgorzacie i ojcu Aleksandrowi, który na przykład w czerwcu gnał z tyczkami z Wrocławia na mityng im. Ślusarskiego w Żarach, gdy nie doleciały te używane przeze mnie w Oslo. Poza tym trenerowi Dariuszowi Łosiowi.
Wybór tej loteryjnej konkurencji to przypadek?
Trudno to sprecyzować. Od siódmego roku życia, przez pięć lat, trenowałem akrobatykę sportową. Do lekkoatletyki zachęcił mnie nauczyciel wychowania fizycznego Zbigniew Rejno, a w Gimnazjum nr 19 we Wrocławiu, kiedy już byłem w klubie MKS MOS, pan Łoś ocenił, że mam predyspozycje do skakania o tyczce.
Czy królowa sportu to cały pana świat?
Jest w nim jeszcze miejsce na tenis. Gram, jak tylko mogę i czas pozwala, uzyskałem dyplom instruktora, oglądam relacje z turniejów i kibicuję wszystkim Polakom.