Okazuje się, że nie tylko Jerzy Engel czy Grzegorz Lato, dyżurni krytycy niemal wszystkich poczynań Holendra, wyznają zasadę "im gorzej, tym lepiej"! Beenhakker od początku nie podobał się związkowemu "betonowi". Nie wdaje się w polskie układy, nie chodzi na wódkę z wybitnymi przedstawicielami polskiej myśli szkoleniowej i byłymi znakomitymi piłkarzami. Jeśli ma wolny czas, jedzie pograć w golfa. Czyli tam, gdzie ma pewność, że spotka ludzi na odpowiadającym mu poziomie.
Don Leo nie jest "swój". A obcych środowisko bezwzględnie niszczy. W PZPN jest mnóstwo ludzi, którzy po nocach śnią o wyrzuceniu Beenhakkera, a za dnia najchętniej w jego zdjęcie powieszone na ścianie celowaliby rzutkami - pisze "Fakt".
Teraz sępy poczuły krew. Reprezentacja jest w kryzysie, więc ich zdaniem selekcjonera należy przy pierwszym poważniejszym pretekście zwolnić i na jego miejsce wsadzić kogoś ze swoich. Nic to, że przy równie marnym stanie polskiej piłki osiągnięcia Holendra są trudne do powtórzenia, a przecież nie jest jeszcze przesądzone, że powiedział już ostatnie słowo. Tylko że on nie daje zarobić na boku, pochlać na koszt reprezentacji i pojeździć z nią po świecie. Dlatego jest "złym selekcjonerem".
Aż się chce zacytować pisarza Mikołaja Gogola: z czego się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie! Bo nie tylko Beenhakker i piłkarze ponoszą winę za słaba grę ze Słowenią, czy fatalną grę podczas niedawnego Euro. Ktoś jest winny temu, że w 40-milionowym kraju od lat nie ma systemu, który pozwoliłby wychować choć kilku zawodników klasy międzynarodowej. Są ludzie winni tego, że raz do roku jest problem z ustaleniem, kto właściwie powinien grać w której lidze, co powoduje, że sponsorzy i inwestorzy boją się futbolu jak diabeł wody święconej. Oni jednak mają na głowie dużo poważniejszy, ich zdaniem, problem - kombinują, jak się utrzymać przy korycie.