Robson Street jest w Vancouver tym, czym w Nowym Jorku Piąta Aleja. Od kilku dni ta najruchliwsza arteria w mieście pocięta jest metalowymi barierami. Na ulicach Downtown wydzielono pasy tylko dla oficjalnych samochodów igrzysk, inne w ogóle zamknięto dla ruchu. Wściekli są taksówkarze.

Reklama

– Utrudnienia są ogromne. Mieszkam 200 metrów od olimpiady, a dokładnie dwóch głównych obiektów, i żadnych trudności nie odczuwam – ironizuje Ludwik Tokarczuk, Kanadyjczyk polskiego pochodzenia, nauczyciel WF-u. – No dobrze, jest problem z poruszaniem się w centrum, przecież nie wszyscy żyją olimpiadą.

On akurat do tej mniejszości nie należy. Wybiera się na otwarcie igrzysk, na konkurs skoków z Adamem Małyszem i na łyżwiarstwo szybkie, swoją ukochaną dyscyplinę. Kiedyś jako trener odkrył w Lubinie Lilianę Morawiec, która była dziesiąta w Sarajewie na 1000 metrów. – Myślałem jeszcze o hokeju, ale z biletami ciężko. Niech pani sama zobaczy, co się dzieje na eBayu – mówi Tokarczuk, prezes polskiego towarzystwa Zgoda, które w Vancouver szykuje powitanie polskich sportowców.

W normalnej sprzedaży biletów na igrzyska już nie ma. Rozchodziły się drogą losowania – na każdy było po kilku chętnych.

Naukowo o miotle i lodzie
Reklama

Gdyby sport był religią, mieszkańcy Kanady zaliczaliby się do jej najbardziej zagorzałych wyznawców. Dotychczas dwa razy organizowali u siebie wielkie święta – Montreal 1976 i Calgary 1988. Ilu reprezentantów Kanady opuściło te imprezy z najwyższymi honorami? Odpowiedź brzmi: zero.

Czytaj dalej >>>



Mówi się już o klątwie. Lekarstwem na ból, jaki w sercach Kanadyjczyków powoduje brak zdobytego na własnej ziemi złotego medalu olimpijskiego, mogła być tylko informacja, że dostali kolejną szansę. Im bliżej do Vancouver 2010, tym entuzjazm większy.

Kanada na co dzień jest bardzo podzielona. Francuskojęzyczna mniejszość na Wschodzie nie zawsze rozumie, o co chodzi reszcie – w końcu z Quebeku do Vancouver jest dwa razy dalej niż z Paryża do Moskwy. Poza tym 19 proc. populacji to imigranci. Ale wszyscy czekają na złoto.

W program przygotowań sportowców nazwany Own the Podium (posiądź podium) kanadyjski rząd wpompował 117 mln dol. kanadyjskich. W ten częściowo tajny projekt zaangażowani byli nie tylko sportowcy i trenerzy, ale i naukowcy. Przez ostatnie pięć lat badali m.in., czy pocieranie miotłą rzeczywiście jest w stanie stopić lód, by kamień od curlingu sunął po nim szybciej.

Reklama

W 2002 r. w Salt Lake City Kanada była na czwartym miejscu w tabeli medalowej, cztery lata później w Turynie na trzecim.

– Tym razem nastawiamy się na 30 lub więcej medali – powiedział szef wykonawczy Own the Podium Roger Jackson.

– Więc tym razem oni naprawdę chcqa wygrywać? To takie nieuprzejme i niekanadyjskie – naigrywał się znany amerykański komik Stephen Colbert.

Jedno złoto to plan minimum. – Bardzo już chcemy mieć to z głowy – powiedział John Furlong, szef komitetu organizacyjnego igrzysk.

Wyliczono nawet, kiedy Kanada będzie mogła wreszcie odetchnąć z ulgą. Ma to nastąpić już dzień po ceremonii otwarcia, w konkursie jazdy po muldach z udziałem broniącej złota z Turynu Kanadyjki Jenn Heil. Gdyby jakiś psycholog potrzebował materiału do badań na temat presji ciążącej na sportowcach, kanadyjska narciarka byłaby idealnym przykładem.

Miks Gdańska z Zakopanem

Ale Heil nie jest jedyną osobą, od której ten konkurs wymaga nadludzkiego wysiłku. Cypress Mountain to jeden z trzech stoków narciarskich, które widać z centrum Vancouver. Na żadnym nie ma śniegu. Przez ostatnie dwa tygodnie setki robotników starały się wyręczyć matkę naturę – dzień i noc dowożono ciężarówkami śnieg z wysokich partii gór. Potem przerzucono się nawet na transport helikopterem.

Czytaj dalej >>>



– To bardzo piękna akcja, ale wiele osób zastanawia się, kto za to zapłaci. Właściwie odpowiedź jest jasna: my, podatnicy. Nawet wielcy entuzjaści sportu nie wszystkie te wydatki rozumieją – mówi Elsa Bernal, inżynier budowlany, która do Kanady sprowadziła się dopiero rok temu. Na igrzyskach będzie kibicować Kanadyjczykom, bo ekipy z jej kraju, Salwadoru, nie ma wśród 82 reprezentacji.

Gdy niemal cała północna półkula walczy z nadmiarem śniegu, nie ma go tam, gdzie przydałby się najbardziej. Można tu doszukiwać się ironii losu. Tylko tubylców zbyt to nie dziwi. Zimą na ogół cała Kanada skuta jest lodem, a w Vancouver średnia temperatura w lutym dochodzi do 5 stopni Celsjusza. Na plusie. To drugie najcieplejsze miasto w kraju i najcieplejsze ze wszystkich na świecie, jakie kiedykolwiek gościły zimowe igrzyska. – W ciągu 20 lat, które tu spędziłam, mogę na palcach jednej ręki policzyć dni, kiedy było biało na ulicach – mówi Andrzej Wąsalski, niezależny agent nieruchomości.

Dziś w Vancouver spodziewają się zgoła innych opadów. Ceremonia otwarcia będzie pierwszą w olimpijskiej historii odbywającą się pod dachem – organizatorzy nie chcieli, by uczestników zmoczył deszcz. To dlatego większość konkurencji odbywających się pod gołym niebem ulokowano w odległym o 120 kilometrów resorcie górskim Whistler.

– Tam śnieg jest, ale znacznie mniej niż na ogół. Normalnie miewają tam pokrywę nawet do 12 metrów – mówi Wąsalski, który dosyć często pokonuje łączącą oba miasta drogę zbudowaną specjalnie na igrzyska. Sea to Sky Highwy (autostrada od morza do nieba) wygląda równie malowniczo, jak się nazywa. – Ciągnie się mostami wzdłuż wybrzeża. To najpiękniejsza droga, jaką widziałem.

Spektakularna przyroda prowincji Kolumbia Brytyjska – masyw górski schodzący prosto do morza, które u wybrzeża usiane jest zielonymi wyspami – zrobiła na Wąsalskim wrażenie dwadzieścia lat temu. – Przyjechałem tu, bo przeczytałem we wspomnieniach pewnego podróżnika, że kto raz zobaczy Vancouver, nigdy tego nie zapomni. Potwierdzam. To jak połączenie Zakopanego z Gdańskiem. W styczniu cały dzień można szusować na dzikich szlakach, wieczorem iść pograć w golfa albo wypłynąć żaglówką. W 1990 r. przyleciałem z mroźnej, szarej Polski, a tu zielona trawa i liście na drzewach. Lotnisko wyglądało jak wiejski dworzec, parę baraków. Głowiłem się, czego ode mnie chcą ci wszyscy uśmiechnięci i chętni do pomocy ludzie – wspomina Wąsalski.

Czytaj dalej >>>



Teraz cały świat odkrywa Vancouver. – Od kiedy zapadła decyzja o przyznaniu igrzysk, ceny nieruchomości zaczęły iść w górę. Tak było nawet wtedy, kiedy w Stanach Zjednoczonych, a potem na świecie, rynek się załamał. Myślę, że ten wzrost potrwa jeszcze rok, dwa po igrzyskach. Mieszkanko w Whistler, na wakacje i na wynajem, to wciąż świetna inwestycja – mówi Wąsalski.

Coraz droższe nieruchomości jednych cieszą, dla innych są powodem do wszczęcia alarmu. Kilka minut piechotą od lśniącego nowością BC Stadium mieści się dzielnica o najgorszej sławie w całej Ameryce Północnej – Downtown Eastside. To ciemna strona kanadyjskiego społeczeństwa – bezdomni koczujący w ruderach, handlarze narkotyków na każdym rogu i najwyższy odsetek mieszkańców zarażonych HIV. Dla władz to problem nie do rozwiązania. Przed igrzyskami starano się przynajmniej przenieść go dalej od centrum. Mieszkańców Downtown Eastside tylko to rozsierdziło. Kilka dni przed startem Vancouver 2010 zorganizowali igrzyska biedy (Poverty Games). Wybrali nawet maskotki – szczura, pluskwę i karalucha. W niedzielę około południa 500 osób zebrało się na ulicy z transparentami ȁE;Złamane obietniceȁD; albo ȁE;Jestem bezdomny przez igrzyskaȁD;.

Pracowniczka opieki społecznej, która przyszła wesprzeć protestujących, tłumaczyła: – Postępuje przebudowa biednych dzielnic w nowoczesne i luksusowe. W takich dzielnicach nie ma miejsca dla bezdomnych. Walec olimpijski zgniata ludzi.

– Kochamy dzielnice biedy, bo tam właściciele nie zawracają sobie głowy szczurami żyjącymi w piwnicach – krzyczał jeden z uczestników marszu.

Przyglądający się mu bezdomny zapytany, co igrzyska zmieniły w jego sytuacji, wyliczał: – Teraz są schroniska i inne sprawy. Ale w schroniskach są robaki i trzeba mieszkać z idiotami – powiedział człowiek, któremu od ponad 30 lat za całe domostwo wystarcza śpiwór na chodniku.

Czytaj dalej >>>



Co jakiś czas słychać głosy, że pieniądze wydane na igrzyska należałoby przeznaczyć raczej na poprawę losu takich ludzi. Część Kanadyjczyków uważa, że 7 mld dol. kanadyjskich, na które szacuje się globalny koszt imprezy, nigdy i w żaden sposób nie zwrócą się państwu ani miastu. Radykałowie są pewni, że cała gotówka popłynie prosto do kas gigantycznych światowych koncernów sponsorujących takie imprezy. Władze spodziewają się najazdu setek, a może tysięcy antyglobalistów i można powiedzieć, że są na to przygotowane. Na to i na wszystko, cokolwiek się zdarzy.

Snują fantazje o dogrywce

Nadkłady na zabezpieczenia igrzysk w Vancouver owiane już są legendą. Początkowo zakładany budżet 170 mln dol. kanadyjskich przekroczono pięciokrotnie – ostatecznie sięgnął niedorzecznej sumy 900 mln dol. kanadyjskich. Dla porównania na odnowienie i budowę obiektów sportowych wydano 580 mln dol. kanadyjskich. Zainstalowano tysiące kamer, bramek do wykrywania niebezpiecznych przedmiotów i aparatów do prześwietlania bagażu. Do miasta sprowadzono 15 tys. policjantów, żołnierzy i prywatnych ochroniarzy. Stacjonują w trzech statkach pasażerskich zacumowanych u wybrzeża Vancouver. – Z policjantem na każdym rogu i wojskowymi helikopterami huczącymi nad głową, miasto wygląd jak oblężony Berlin, a nie olimpijska kraina czarów – napisał publicysta brytyjskiego Guardiana.

Ale Kanadyjczycy wcale nie są zatrwożeni liczbą mundurów. Przecież to ci sami policjanci, którzy nie reagują, kiedy ktoś w miejscu publicznym pali marihuanę. Witajcie w Columbii Brytyjskiej – rośnie tu najlepsza marihuana na świecie. To odmiana BC Bud, ciesząca się wielką sławą choćby w Stanach Zjednoczonych. Jest nielegalna, ale powszechnie tolerowana, a jej uprawa przynosi rocznie 7 mld dol. kanadyjskich.

Czytaj dalej >>>



Kiedy rok temu zaprezentowano oficjalną pochodnię olimpijską – metrowej długości biały rulon – natychmiast ochrzczono ją gigantycznym jointem. Trudno powiedzieć, czy właśnie takie skojarzenia miał każdy z 12 tys. szczęśliwców wytypowanych do udziału w sztafecie olimpijskiej, która pokonała 45 tys. km. W każdej prowincji witali ich entuzjastyczni kibice w bluzach z napisem ȁE;Go, Canada, goȁD;.

– Takie tłumy wzdłuż dróg widziałem tylko raz, jak kiedyś przez Polskę jechał Wyścig Pokoju – opowiada Wąsalski. Veronica Dziezba, Kanadyjka pochodzenia meksykańskiego, śledziła sztafetę online, przez kamerę internetową. Pochodnię niósł akurat trener piłki nożnej ze szkoły syna Veroniki. – Przydzielono mu odcinek trasy kilkaset kilometrów od Vancouver. Pojechał, bo powiedział, że taką szansę ma się tylko raz w życiu. Był strasznie rozemocjonowany – opowiada Veronica.

Ostatni uczestnik sztafety to oczywiście tajemnica. Najczęściej spekuluje się, że znicz olimpijski zapali legendarny hokeista Wayne Gretzky.

Jak to w Kanadzie, na koniec wszystko i tak sprowadza się do hokeja. Doskonale to rozumie Arthur Griffith, biznesmen, filantrop i działacz, który zainicjował starania o organizację igrzysk w Vancouver. Potem wiele razy musiał się mierzyć z zarzutem, że ta impreza jest krajowi niepotrzebna. – Ostateczna opinia Kanadyjczyków o igrzyskach będzie zależała nie od poziomu organizacji, ale od tego, czy nasi hokeiści zdobędą złoty medal – stwierdził.

To prawda. Zwłaszcza po upokorzeniu, jakie spotkało ich w Turynie – przegrali z Rosjanami w ćwierćfinale i skończyli na 7. miejscu.

– Mamy taką fantazję olimpijską – mówi Gary Mason, dziennikarz kanadyjskiego Globe and Mail. – Idziemy łeb w łeb z Rosją w tabeli medalowej, wreszcie przychodzi finał hokeja, w trzeciej tercji jest remis i wtedy Sidney Crosby strzela im bramkę w dogrywce.