Sprawcą koszmarnie wyglądającej kraksy był Mariusz Węgrzyk. Zawodnik Atlasa stracił na wejściu w łuk kontrolę nad motocyklem i zahaczył o maszynę Kasprzaka. Po drodze obaj żużlowcy staranowali jeszcze Juricę Pavlicia - czytamy w "Fakcie".

"Cały czas byłem świadomy i nie życzę nikomu, żeby takie coś przytrafiło się komuś w rodzinie. Na wejściu w łuk jechaliśmy tak z siedemdziesiąt km/h, jak się sczepiliśmy, to jeszcze gazu dodałem, bo mi rękę wyprostowało. Motocykl przygniótł mi nogę, zacięła się linka gazu i silnik chodził na pełnych obrotach" - relacjonuje zdarzenie na swojej stronie internetowej zawodnik. To prawdziwy cud, że nic mu się nie stało. Niedługo później wystartował w powtórce wyścigu i dojechał do mety na pierwszym miejscu! Przed powtórzonym startem podjechał tylko do miejsca, w którym wylądował i poklepał bandę w czułym geście.

Reklama

"Po upadku podszedł do mnie prezes i zapytał czy chcę jechać. Wiadomo, zawsze chcę walczyć o punkty. W poprzednim meczu kibice mnie wygwizdali. Teraz im pokazałem, że chociażby bez głowy, bez ręki, pojadę dla Unii i będę wygrywał biegi" - zarzeka się Kasprzak, który w kolejnych wyścigach też spisywał się świetnie. "Pomógł mi trochę ten wypadek, bo mnie pobudził. Szkoda tylko ramy, bo testowałem ją przed Grand Prix w Pradze, a został tylko silnik i gaźnik" - żałuje zawzięty zawodnik.