"Oczywiście. Tak naprawdę, to niczego wielkiego nie ugrałem. Drugie miejsce Spartaka w lidze to nasza porażka. O kadrze nie mówię, bo jesteśmy dopiero w połowie drogi do mistrzostw Europy" - opowiada "Faktowi" Kowalewski.

Największym sukcesem Polaka mógł być transfer do słynna Chelsea. "Kiedy o tym usłyszałem, następnego dnia grałem mecz w Spartaku. I tak dostałem w głowę, że wylądowałem w szpitalu. Z wstrząsem mózgu. Moja kontuzja wyglądała równie makabrycznie, jak pamiętne wejście w Petra Cecha, bramkarza londyńczyków, któremu złamano podstawę czaszki. Zastanawiam się teraz, czy ta moja kontuzja to nie jakieś fatum ciążące nad Chelsea" - żartuje Kowalewski, który po urazie nie trenował przez miesiąc.

Wcześniej nazwisko bramkarza trafiło do notesów kilku menedżerów. "Wiem, że jakieś oferty wpłynęły do Spartaka. Nasz dyrektor za nic nie chce jednak zdradzić, z jakich klubów" - mówi Kowalewski.

"Gibon" mieszka w Moskwie już trzy lata. Chętnie zmieniłby otoczenie, choć jeśli zostanie w stolicy Rosji, nie będzie rozpaczał. W końcu należy do ulubieńców kibiców Spartaka. "Moskwa to zwariowane miasto. Na mecz z Interem Mediolan w Lidze Mistrzów jechaliśmy... metrem. Wszystko przez gigantyczne korki uliczne. Zresztą w Moskwie coraz popularniejsze są helikoptery. Niewykluczone, że za jakiś czas, żeby dojechać na mecz czy trening, będę musiał użyć powietrznej taksówki" - mówi całkiem poważnie "Gibon".

A jakie są jego życzenia na najbliższe tygodnie? "Odpoczynek. Tylko to. Rok temu byłem z żoną w Hiszpanii, a później zagrałem dobry sezon. Teraz również muszę porządnie wypocząć" - zdradza Kowalewski.







Reklama