Obecny bramkarz Lecha pierwsze kroki w futbolu stawiał w Cartusii Kartuzy. Zanim trafił do szkółki bramkarskiej w Szamotułach, "zahaczył" jeszcze o Kaszubię Kościerzyna. To tam właśnie został dostrzeżony przez wyszukiwacza bramkarskich talentów w naszym kraju Andrzeja Dawidziuka. Ich współpraca rozpoczęła się w 2004 roku. W trakcie swojego pobytu w Szamotułach miał okazję przebywać na stażach w kilku angielskich klubach - Manchesterze City, Boltonie Wanderers, Southampton oraz Fulham. Ten ostatni chciał mu nawet zaproponować podpisanie kontraktu, ale wtedy wspólnie z Dawidziukiem uznali, że na wyjazd na stałe do zagranicznego klubu jest jeszcze za wcześnie. Dzisiaj już nie ma co gdybać, co by było gdyby… Wtedy trener przekonał mnie, że to nie jest najlepsze rozwiązanie. Pewnie miał zresztą rację - wspomina bramkarz Lecha.
Zamiast angielskiego Fulham, trafił najpierw do… Urana Trzebicz, a potem Sokoła Pniewy. Zresztą trafił to nie końca dobre słowo, bo tak naprawdę jeździł do tych klubów tylko na mecze, na co dzień dalej szkoląc się pod okiem Dawidziuka w Szamotułach. Jego talentem zainteresowała się Legia Warszawa, która wcześniej z Szamotuł ściągnęła przecież Łukasza Fabiańskiego. Przyjście „Fabiana” na Łazienkowską okazało się strzałem w dziesiątkę a Gostomski miał podążyć tym samym, przetartym już przez obecnego bramkarza Arsenalu, szlakiem. Nie mniej utalentowany, kilka lat młodszy od Fabiańskiego, miał w przyszłości zastąpić go w bramce Legii. Tak się jednak nie stało…
Pobyt w Legii był pasmem mniejszych lub większych rozczarowań dla Gostomskiego. Na początku wiadomo było, że szans na grę w zespole ze stolicy nie będzie miał praktycznie żadnych, bo w Warszawie jego konkurentem oprócz Fabiańskiego był także Jan Mucha. Zdecydowano się go wypożyczyć do drugoligowego wówczas Zagłębia Sosnowiec. W sezonie 2008/2009 w barwach sosnowiczan zagrał w 32 spotkaniach, spisując się bez zarzutu.
Po sezonie wrócił do Legii, gdzie zamiast "iść w górę", jego kariera zaczęła się staczać po równi pochyłej. Wtedy też wydarzyła się historia, która miała bardzo duży wpływ na jego dalsze losy w warszawskim klubie. W październiku 2009 roku Gostomski został ukarany finansowo przez klub za "nieprofesjonalne zachowanie" - przypomina transfering.pl. Co się za tym kryło? Po meczu ligowym z Jagiellonią Białystok, który legioniści przegrali 0:2, zespół spotkał się na imprezie w jednym z warszawskich lokali. Piłkarze bawili się do białego rana, a wśród nich Gostomski. Niestety, po opuszczeniu lokalu, Gostomski wdał się w kłótnię z mieszkańcem pobliskich bloków, zakłócając w ten sposób ciszę nocną. W prasie ukazały się zdjęcia młodego bramkarza, rzucającego… ananasem w okna człowieka, który zwracał uwagę głośno zachowującym się piłkarzom. Echa tej sprawy dotarły nazajutrz do klubu a ten ukarał Gostomskiego utratą tygodniowej pensji. - Zostałem zaszufladkowany jako imprezowicz, co nie miało żadnego związku z prawdą. Na palcach jednej ręki można policzyć imprezy, w których uczestniczyłem w trakcie pobytu w Warszawie - mówi Gostomski.
Od tej pory było już tylko gorzej. Wkrótce w Legii zmienił się trener. Jana Urbana zastąpił Stefan Białas. Na jednym z treningów Gostomski podpadł nowemu szkoleniowcowi, nie stosując się do jego poleceń w czasie jednej z gierek treningowych. Za karę został zesłany na tydzień do zespołu Młodej Ekstraklasy. Co prawda potem został przywrócony do kadry pierwszego zespołu, ale w Legii tak naprawdę postawiono na nim „krzyżyk”. Stało się jasne, że musi szukać sobie innego zespołu. - On wtedy nie był gotowy, żeby zaistnieć w takim klubie jak Legia. Nie sportowo, ale mentalnie. Maciek to typ lekkoducha, a tam wymagano od niego poważnego podejścia. A on nie potrafił być poważny - ocenia trener Dawidziuk.
Początkowo wydawało się, że może zakotwiczyć w Arce Gdynia, gdzie trafił na testy. Miał trafić do klubu z Trójmiasta w rozliczeniu za napastnika Joela Tshibambę, którego Legia chciała mieć u siebie. Do transferu piłkarza z Konga na Łazienkowską ostatecznie nie doszło. W związku z tym sprawa gry Gostomskiego w Arce stała się nieaktualna. W Legii go już jednak nikt nie chciał, w związku z tym oddano go bez żalu do Odry Wodzisław, która wówczas występowała w pierwszej lidze.
W Odrze wytrzymał jednak tylko przez pół roku. Klub spod czeskiej granicy przeżywał poważne problemy finansowe i Gostomski, chcąc nie chcąc, zmuszony był do rozwiązania kontraktu. Wtedy wydawało się, że to już jego koniec przygody z poważnym futbolem. Trafił do drugoligowego Bałtyku Gdynia, ale grę w piłkę łączył z pracą w firmie budowlanej ojca. Następnym przystankiem była, także drugoligowa Bytovia Bytów. Tutaj zaczął powoli się odradzać. Razem z kolegami z zespołu walczył o awans do I ligi. W czerwcu 2013 roku nie zdecydował się jednak na przedłużenie kontraktu z Bytovią.
Postanowił jeszcze raz spróbować szczęścia na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w Polsce. Najpierw starał się "załapać" w Lechii Gdańsk, ale sztab szkoleniowy klubu z Trójmiasta bardzo szybko mu podziękował, uznając za nieprzydatnego. Wtedy po raz kolejny rękę wyciągnął do niego Andrzej Dawidziuk. Przekonał działaczy Lecha, że warto podpisać z nim kontrakt, mimo że nie było to łatwe zadanie. Najpierw trzeba było przekonać prezesa, że warto go ściągnąć do Poznania. Bo tak naprawdę rzadko kto wierzył, że Maciek może w Lechu zaistnieć. Brałem na siebie dużą odpowiedzialność, ale wiedziałem, że sobie poradzi - mówi Dawidziuk.
Początkowo w Poznaniu nikt nie patrzył na niego jako na bramkarza, który w przyszłości wskoczy na dłużej do bramki Lecha. Podpisano z nim roczny kontrakt i został rezerwowym Krzysztofa Kotorowskiego. Jesienią jednak zespołowi z Poznania szło jak po grudzie i w pewnym momencie trener Mariusz Rumak zdecydował się na zmiany. Między innymi postawił na Gostomskiego. W swoim debiucie w barwach "Kolejorza", zachował czyste konto w Gliwicach, w meczu z miejscowym Piastem. Od tej pory do dzisiaj ma niekwestionowane miejsce w bramce poznańskiego zespołu. - Jesień miał bardzo udaną. Ale wiosną skuteczność jego interwencji spadła. To prawda, że obrońcy Lecha w większości przypadków mu nie pomagają w utrzymaniu jej na wyższym poziomie, ale w końcu ktoś może zacząć i do niego mieć pretensje o tracone gole. W końcu ktoś tą defensywą przecież kieruje - twierdzi trener Dawidziuk.