Kurowski uważa, że uprawia sport, którego w Polsce trenować normalnie się nie da, bo nie ma toru. Dyscyplinę, która zdaniem wielu jest najniebezpieczniejsza na świecie. Ilu mamy w Polsce saneczkarzy poza Maciejem Kurowskim?

Reklama

- Jeśli chodzi o seniorów to poza mną dwie dziewczyny. Jest też kadra juniorów, ale nie wiem, jaki oni prezentują poziom. Ja nie trenuję w kraju. Tu mogę robić tylko trening ogólnorozwojowy. Jeździć na sankach da się tylko za granicą - mówi zawodnik Karkonoszy Jelenia Góra.

To nie jego wina

W Whistler Sliding Center wciąż mówi się o tragicznym wypadku 21-letniego Nodara Kumaritaszwiliego. Gruzin przy prędkości około 140 km/h wypadł z toru i uderzył w słup. Niedługo później zmarł. - To nie był zawodnik, który tylko dojeżdżał do mety. On był naprawdę dobry - przekonuje Kurowski.

- Trenowaliśmy razem w łotewskiej Siguldzie i jeździł bardzo szybko. Jego drugi kolega miał trudniej, ponad miesiąc był bez treningu. Jakkolwiek źle to zabrzmi, gdybym miał przewidzieć, kogo może spotkać coś takiego, postawiłbym na tamtego. Nodar, choć był młodszy, miał o wiele więcej doświadczenia. Niestety, i tak się zabił - mówi Maciek.

Przed startem każdy zawodnik był pełen obaw. - Wszyscy mieli w pamięci wpadek. Tor jest niebezpieczny, bo jest szybki. Przy tak dużych prędkościach na ostatnim wirażu wielka siła wciska głowę pod sanki. Niedoświadczony zawodnik nie wie, co się z nim dzieje - tłumaczy Kurowski, którego zdaniem wypadek to wina organizatorów, a przede wszystkim nieudolnych projektantów toru.

- Przesadzili, wszyscy o tym mówią. W planach oszacowali, że będziemy jeździć 130 km/h. W praktyce wyszło ponad 150. Za szybko. Z reguły te prędkości wahają się między 115-130 km/h. To wielka różnica. Po ostatnim Pucharze Świata mieliśmy półtora tygodnia bez treningów. Było groźnie - tłumaczy.

Reklama

W miejscu wypadku ustawiono teraz drewnianą ścianę, która ma chronić saneczkarzy. - Obniżono też nam start, jedzie się wolniej. Wystarczyło zbudować tę ścianę wcześniej. Komuś jednak zabrakło wyobraźni - mówi, trzymając w ręku zakrwawioną rękawiczkę.

- Kolce są ostre i czasem przypadkiem dotknie się jedną ręką drugiej - mówi spokojnie. Swoje wywrotki też stara się bagatelizować. - Tutaj, w Whistler miałem trzecią w tym roku. Ale wszystkie to klasyczne "żółwie" - tłumaczy patrząc na nasze zdziwione miny. - Co to "żółw"? Mówiąc w skrócie: kopnięty i wywrócony na plecy - śmieje się.

Po wypadku wszyscy zawodnicy wzięli udział w spotkaniu. Odbyła się długa, ponura dyskusja. Nikt jednak nie zaproponował, by protestować.

Pomógł psycholog

- Gdybyśmy nie wystartowali, byłaby możliwość, że saneczkarstwo zniknęłoby z programu igrzysk. Musieliśmy się wziąć w garść. Czy było trudno? Tak, bardzo. Ja miałem kontakt z psychologiem. Rozmowa i ćwiczenia relaksacyjne pomogły. Później przejeżdżałem w myślach swój ślizg. Zrobiłem to wiele razy i to wprawiło mnie w lepszy nastrój - mówi.

Kurowski popsuł start do pierwszego przejazdu, ale z każdym kolejnym jechał lepiej i skończył na 23. miejscu. Nie lubi mówić o strachu i kocha swój sport, choć wie, że będzie mu trudno o sukcesy. - Czy da się z tego żyć? Nie. W wakacje pracowałem jako kelner w Jeleniej Górze. Nie uzyskałem stypendium olimpijskiego, bo dopiero w ostatnim momencie dołączyłem do kadry. Nie czerpię z tego żadnych profitów. A nie, przepraszam, kurtkę dostałem - mówi.

>>> Czytaj także: Czy Sikora wystartuje w biegu masowym?

p