"Zimowe igrzyska zawsze miały w swoim pro- gramie bardzo niebezpieczne dyscypliny. Ale z turnieju na turniej jest pod tym względem coraz gorzej. Dlaczego? Nadawcy kierują się oglądalnością, a oglądalność jest nakręcana przez niebezpieczeństwo" - mówi David Wallechinsky, historyk olimpizmu.

Reklama
Kurczę, ktoś się tu zabije

Większość tras i torów musiała być szybsza i wyższa niż na ostatnich zimowych igrzyskach w Turynie. Według niektórych działaczy to właśnie jeden z elementów postępu w sporcie. W USA, największym i najważniejszym dla MKOl rynku, większość widzów oglądających zmagania sportowców w Turynie miała więcej niż 40 lat. Reklamodawcy nie byli zachwyceni, więc trzeba było coś zmienić. Najlepiej wymyślić pociągające motto i potraktować je śmiertelnie poważnie. "Tworzenie coraz bardziej ekstremalnych i szybkich tras wiąże się z próbą ściągnięcia przed telewizory młodszej publiczności" - mówi DGP Marta Lesiewska z Polskiego Stowarzyszenia Freeskiingu. Podobnego zdania jest Bill Marolt z Amerykańskiej Federacji Narciarskiej i Snowboardowej: MKOl chce uczynić olimpiadę bardziej atrakcyjną, kolorową i ekstremalną, aby osoby w przedziale wiekowym 15-35 lat nie ziewały podczas tradycyjnych zjazdów i podjazdów. To byłby prawdziwy postęp.

W Vancouver na 15 dyscyplin aż 10 wymaga noszenia specjalistycznego kasku. Ale czasami nawet i on nie pomaga. Kumaritaszwili, zanim podczas sesji treningowej wypadł z toru i uderzył w stalowy filar, jechał z prędkością ponad 140 km/h. Nieco wcześniej reprezentant Niemiec ustanowił nieoficjalny rekord świata na olimpijskim torze saneczkowym - 154 km/h. "Wow! That was fast!" - krzyczał kanadyjski komentator. Publiczność też była podekscytowana. "Kiedy po raz pierwszy wszedłem na ten tor, pomyślałem: kurczę, ktoś się tu zabije" - powiedział w wywiadzie dla NBC Amerykanin Tony Benshoof. Australijka Hannah Campbell-Pegg była bardziej dosadna: "Organizatorzy przesadzili. Czy jesteśmy lemingami? Albo manekinami w crash testach?"

Okazało się, że tor ma większy spadek od tego w Turynie, jest węższy i posiada zakręt, o którym zawodnicy mówią "fifty-fifty" - takie jest bowiem prawdopodobieństwo, że wyjedziesz z niego na sankach. "Każdy tor budowany od czasów Calgary musi być szybszy. Co cztery lata przesuwamy granice. Doszliśmy do kresu" - dodał Benshoof.

Reklama

czytaj dalej



Szybciej, wyżej i mocniej niż w Turynie było również na trasie zjazdu. Jedna z faworytek, Szwedka Anja Paerson, nie mogła ustać prawie 60-metrowego skoku. Jej trener zdziwił się, gdy zobaczył, że jego podopieczna może chodzić. Niby wypadki przy prędkości blisko 100 km/h na godzinę mogą zdarzyć się każdemu, ale Francuzka Marion Rolland, która w tym samym konkursie zerwała więzadła w lewym kolanie, powiedziała, że organizatorzy nie patyczkowali się przy projektowaniu trasy. A co tam. Powtórki z ich upadku można było zobaczyć w serwisach sportowych na całym świecie.

Nie było przebacz również w snowboardcrossie (cztery osoby mkną jednocześnie po trasie pełnej zakrętów, muld i nawrotów). Zawodnicy podczas zjazdu aż 30 proc. czasu spędzali w powietrzu. Nie wszyscy byli w stanie to wytrzymać. Również zakręty okazały się za trudne dla kilkunastu olimpijczyków, m.in. faworytki Lindsey Jacobellis. "Przynajmniej nikt nas stąd nie ściągał na noszach" - westchnęła Amerykanka.

Kolejne biegi wyglądały podobnie: startowała czwórka, po 100 metrach zostawała już trójka, po 500 liczyła się tylko dwójka, a do mety dojeżdżała osoba, która po prostu się nie przewróciła. Dużo wypadków, szybkość, śmigający w powietrzu ludzie - publiczność była zadowolona. Do tego wyluzowani sportowcy w spodniach imitujących szerokie dżinsy, a w tle muzyka elektroniczna i trochę rapu. Miła przeciwwaga dla nadętej ceremonii otwarcia igrzysk.

Snowboardcross zadebiutował na olimpiadzie cztery lata temu. Musiał zadebiutować. Liczba kontuzji w tym sporcie jest mniej więcej dwa razy większa niż liczba zawodników. W ostatnich pięciu latach dwóch zawodowych snowboardzistów zmarło, jeżdżąc cross. Tegoroczna złota medalistka Maelle Ricker podczas biegu finałowego w Turynie została helikopterem zabrana do szpitala. Jednak wypadki to jedno, podziw dla tego, któremu się udał podwójny spin, drugie.

Kilkanaście lat temu zdali sobie z tego sprawę szefowie stacji ESPN, którzy stworzyli tzw. X Games, czyli zawody sportów ekstremalnych, odbywające się co roku zimą i latem. Z nagrodami, medalami, logo i wszystkim tym, co decyduje o świetnej, masowej zabawie. Dziś Winter X Games to społeczny fenomen i sportowy hit w Stanach. "To zawody, które dostosowują się do oczekiwań młodego odbiorcy. Jeśli chodzi o oglądalność, w niektórych latach w USA miały większą widownię niż zimowe igrzyska. W internecie, na ipodach czy w serwisach typu YouTube X Games bije rekordy popularności. Ich widownia to świetna grupa docelowa dla reklamodawców. Młoda, aktywna na rynku" - uważa Lesiewska.

czytaj dalej



Szerzenie pokoju mniej cool

MKOl nie mógł pozostać obojętnym wobec tego zjawiska. Kilka najbardziej widowiskowych olimpijskich dyscyplin, snowcross, halfpipe czy skicross, zostało rozpropagowanych właśnie na WXG i przeniesionych (nie zawsze w identycznej formie) z tego turnieju na igrzyska. Shaun White, jeden z najlepszych amerykańskich snowboardzistów, zaczynał na WXG w wieku 12 lat. Dziś jest multimilionerem. Na jednym z wieżowców na Times Square można zobaczyć wielki plakat z cieniem White’a i białą górą w tle. Obok napis: "Wyjechałem do Vancouver". Przedwczoraj, fruwając, obracając się w powietrzu, robiąc swojego McTwista 1260, zdobył tam złoto. "Zimowe igrzyska olimpijskie wciąż są dosyć daleko od Winter X Games, jednak widać już pierwsze zmiany. W tegorocznych WXG występowało ponad 40 sportowców, którzy startują w Vancouver" - mówi Lesiewska.

Jeszcze w Salt Lake City Winter X Games były dla władz MKOl zbyt "cool". Przybijanie sobie piątki, szerokie spodnie, kultura używek i ulicy wydawała się dla nich zbyt niepoważna na tak dostojną imprezę jak olimpiada. "Miliardy ludzi na całym świecie oglądają igrzyska, a X Games to tylko amerykański fenomen, który istnieje, aby podbić oglądalność telewizji. A igrzyska mają zdecydowanie wyższe cele: sprawić, aby na świecie było więcej pokoju" - wyrecytowała w 2002 r. Anita DeFrantz z MKOl.

Ale już w Turynie występy weteranów WXG okazały się medialnym hitem. To samo dzieje się w Vancouver. Na następnej zimowej olimpiadzie w Soczi ekstremalnych, niebezpiecznych, ale i widowiskowych dyscyplin może być jeszcze więcej. "Podniosły się głosy, aby wprowadzić na igrzyska również narciarski halfpipe. Postulują za tym głównie federacje kanadyjska i amerykańska, które przygotowują kadry gotowe startować w tych konkurencjach" - twierdzi Lesiewska. "MKOl nie podjął jeszcze decyzji, czy zobaczymy narciarski halfpipe w Soczi".

Dla sponsorów przyswajanie dyscyplin dominujących na WXG przez zimowe igrzyska to strzał w dziesiątkę. Według Lesiewskiej ostatnie badania wykazały, że narty przeznaczone do snowparku, jazdy pozatrasowej, gonią, jeśli chodzi o poziom sprzedaży, klasyczne modele. Za kilka lat ich sprzedaż może osiągnąć wartość 50 proc. rynku. Bo ludzie wolą być jak White i Jacobellis niż jak Kowalczyk i jej koleżanki. Wolą latanie niż jeżdżenie i skoki niż jazdę pod górę. MKOl zdał sobie sprawę, że najlepiej podczas igrzysk sprzedają się ekstrema. Obecnie w olimpijskiej idei większy akcent niż na "szerzenie pokoju" kładzie się na "niebezpieczeństwo". Bo jest cool.