Pojawiły się głosy, że przechodziła pani kryzys. Po Wimbledonie niewiele pani grała i niewiele wygrywała, chociażby start w igrzyskach był niezbyt udany. Zgadza się pani z tą opinią?

Reklama

Agnieszka Radwańska: Mam za sobą ciężki rok i jestem już zmęczona. Zwłaszcza sezon na trawie był bardzo udany, ale i wyczerpujący. W ciągu niecałych trzech tygodni razem z deblem rozegrałam jedenaście meczów. Potem ciągnęły się za mną kontuzje. Na Wimbledonie nadwyrężyłam nogę, a potem ni stąd ni zowąd na treningu zaczęła mnie boleć ręka. Chyba organizm daje mi znaki, że grałam za dużo. Na szczęście wygląda na to, że ręka już jest wyleczona. Dopiero od kilku dni nie biorę tabletek przeciwbólowych ani przeciwzapalnych, na razie nie ma niepokojących objawów.

A jak ocenia pani swoje nastawienie psychiczne?

Z moją motywacją wszystko jest w jak najlepszym porządku. Chce mi się grać. Ale organizmu nie da się oszukać. Łatwo o przeciążenie. W efekcie pojawia się ból, którego nie jestem w stanie znieść. Wtedy po prostu muszę robić sobie przerwy.

Co pani sądzi o rywalkach, z którymi zmierzy się pani w US Open?

Co tu dużo mówić, mam niezbyt dobre losowanie. Z kwalifikacji mogła mi się trafić łatwiejsza rywalka niż Jaroslawa Szwedowa. Ona była już całkiem wysoko w pierwszej setce. Nawet nie wiem dlaczego spadła, pewnie miała kontuzję. Potem mogę grać z Tamarine Tanasugarn i z Dominiką Cibulkową. Obie może być ciężko pokonać.

Ale prawdziwe trudności zaczynają się dopiero później. Górna połowa drabinki, do której pani trafiła wygląda na bardziej wymagającą niż dolna. Jest tu liderka rankingu Ana Ivanovic, bardzo ostatnio mocna Dinara Safina i obie siostry Williams. Na Venus może pani trafić już w trzeciej rundzie.

Reklama

Już dawno zauważyłam, że nie mam w Nowym Jorku szczęścia do losowań. Wystarczy przypomnieć zeszły rok – Akiko Morigami, Virginie Razzano a w trzeciej rundzie Szarapowa. To wyglądało na fatalny układ, ale grałam bardzo dobrze i przeszłam je wszystkie.

Po US Open wraca pani Azji?

Mam tam dwa turnieje, w Tokio i w Pekinie. Niezbyt lubię tam grać, po tym co przeżyłam na igrzyskach i wcześniej w Tajlandii. Pogoda jest nie do wytrzymania. Wszystkim zdarzają się tam kryzysy, dziewczyny mdleją podczas treningów, najgorzej gdy zdarza się to w czasie meczu. To nie jest dobre środowisko do tenisa. Do tego jeszcze ten smog – w Pekinie pierwszy raz w dzień grałam przy światłach.

W najbliższych sezonach dużych turniejów w Azji ma przybywać, bo tego życzy sobie sponsor. Pani to chyba nie ucieszy?

Ale my przecież nie mamy nic do powiedzenia, będziemy jeździć tam, gdzie będą organizowane największe imprezy. A tak naprawdę nie przywiązuję aż tak wielkiej wagi do tego, gdzie gram.

Zbliża się koniec sezonu, czy myśli pani czasem o udziale w turnieju finałowym dla ośmiu najlepszych tenisistek w tym roku, WTA Championships, który odbędzie się w Dauha?

Czasem tak. Mam spore szanse tam zagrać, na razie jestem dziewiąta w rankingu race. Ale walka o WTA Championships toczy się do końca sezonu. Jeszcze wiele się może zmienić.

Najlepiej punktowany jest jednak US Open. Dobry start tutaj mógłby zapewnić pani wyjazd do Dauha.

Ale punkty można zarobić nie tylko tu. Nawet gdyby mi nie wyszło w Nowym Jorku, nie zamknę sobie drogi do Dauhy. Da się to jeszcze nadrobić na innych dużych imprezach.