Kto jest najlepszym bokserem, jakiego pan trenował w swojej karierze?

Andrew.

Gołota?

Dokładnie, Andrew był najlepszy.

Reklama

Słucham? Przecież miał pan w swojej grupie 19 mistrzów świata, Holyfielda, Whitakera!

A ja panu mówię, że Gołota był najlepszy. To był gość. On mógł zostać mistrzem świata już po walkach z Riddickiem Bowe'em.

Każdy to mówi, a Gołota nie jest mistrzem do dziś.

Prawda o Gołocie jest taka – zawsze, kiedy przegrywał, przegrywał ze sobą, nie z rywalem. Kiedy Andrew chce walczyć, niewielu gości jest w stanie stanąć z nim oko w oko. Kiedy chce się skupić i poświęcić swoją uwagę, słuchać, co się do niego mówi.

Kiedy spotkał pan Gołotę pierwszy raz?

5 czy 6 lat temu, poznał nas Ziggy Rozalski.

Trenerze, wcześniej, przecież walki z Bowe'em były w 1996 r.

Jak to? Jezu, faktycznie, jak ten czas leci! Pamiętam, że przyjechał do nas na obóz, kiedy trenował z nami Holyfield.

Dlaczego podpisał pan z nim kontrakt?

Reklama

To proste – bo wiedziałem, że mogę z niego zrobić mistrza świata wagi cieżkiej. Był duży, miał znakomite warunki fizyczne. Potężny cios z prawej i doskonały lewy prosty. Chciał się uczyć i lubił się uczyć.

Łatwo się go trenowało?

Nie, trudno. On raz słuchał, raz nie. Czasami zachowywał się tak, jakby wszystko wiedział. Powtarzałem mu: „robisz to źle, jeżeli chcesz być mistrzem świata, to musisz mnie słuchać”.

Chyba często nie słuchał, np. podczas obydwu walk z Bowe'em?

Znałem Bowe'a doskonale, od czasów amatorskich. Wiedziałem, jak Andrew powinien z nim walczyć. Z Bowe'em wygrywał zdecydowanie, bił go, jak chciał. I nagle uderzył go poniżej pasa, potem drugi. Mówiłem mu w narożniku: „słuchaj, jeszcze raz i cię zdyskwalifikują”. On odpowiadał: „yeah, yeah, don't worry”. Wyszedł do ringu i bum.

Dlaczego?

Wydaje mi się, że wtedy był już poza walką. On się tak zachowuje, kiedy nie chce walczyć. Wtedy fauluje.

Miał dość tej walki?

Dokładnie tak. Jednego ze swoich rywali ugryzł. Pytałem go: „Andrew, po co ty go ugryzłeś?” A Andrew: „nie wiem, czułem, że muszę go ugryźć”. Dzisiaj wiem, że Andrew jest największym wrogiem samego siebie.

Zamieszki w Madison Square Garden po pierwszej walce z Bowe'em o mało nie skończyły się dla pana tragicznie. Wyniesiono pana na noszach z podejrzeniem zawału serca.

To zupełnie nieważne. Jedyne, o co byłem wtedy zły, to to, że Andrew stracił, i to na własne życzenie, szansę walki o tytuł. I na dziesiątki milionów dolarów. To była cena za to, co zrobił w walkach z Bowe'em.

W drugim pojedynku znowu został zdyskwalifikowany za ciosy poniżej pasa, a przecież mieliście specjalne metody treningowe, by tego nie robił.

Wiedzieliśmy, że fizycznie nie ma z nim problemów. Dlatego pracowaliśmy nad jego psychiką. Musieliśmy zrobić coś, żeby był skupiony, żeby chciał walczyć niezależnie od tego, co wydarzy się w ringu. Nakłaniałem Polaków, których znałem, w tym jego żonę, żeby mu powtarzali, że może być mistrzem świata, że może zarobić tyle pieniędzy, by do końca życia nie dbać o nic więcej. Rozmowy, ćwiczenia – bez końca. Andrew powtarzał: „masz rację, masz rację” i robił swoje. Nie rozumiałem tego. Nie wiedziałem, jak do niego dotrzeć. On mógł zostać bohaterem Polaków. Pan sobie wyobraża – mistrz świata wagi ciężkiej z Polski!

Podobno pojechaliście nawet na konsultacje do lekarza.

I ten człowiek powiedział mi to, co wiedziałem: mental thing. Opowiem coś panu – trenujemy, a Andrew zaczyna narzekać na ból łokcia, potem ramienia. W szpitalu lekarz mnie pyta, co złego jest z tym kolesiem, przecież jemu nic nie dolega. Wziąłem lekarza na bok i mówię, żeby przygotował najdłuższą i najgrubszą igłę, jaką ma. Andrew pyta: „a to do czego”? „Lekarz zrobi ci zastrzyk, przecież boli cię ręka”. „Wiesz co, nie tak bardzo, jakoś sobie z tym poradzę. Teraz czuję się ok”. Widzi pan – głowa, nic więcej.

Wie pan o tym, że Gołota znowu chce walczyć o tytuł mistrza świata?

Jako zawodnik Dona Kinga? Nie wydaje mi się, by Gołota był szczęśliwy z Kingiem. King nie dba o swoich bokserów, dba o swoje interesy. Nie bierze boksera pod swój dach, nie daje mu jeść, nie rozmawia z nim, nie jeździ na wycieczki, nie traktuje go jak syna.

A pan tak postępował z Gołotą?

Oczywiście. Poza boksem spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Powiem panu, że teraz szukam drugiego Andrew. Wiadomo – czasami robił dobre rzeczy, czasami złe, ale był dobry. Najlepszy. Chciałbym jeszcze trenować polskiego boksera. Jeżeli jakiś chłopak będzie chciał zostać mistrzem, słuchać poleceń – to dam mu dach nad głową, wyżywienie i treningi.

Amerykanie nie chcą trenować boksu?

Mają inne dyscypliny. Łatwiejsze. Europejczycy grają w piłkę nożną, my w bejsbol, futbol, koszykówkę, hokej – wszystko na najwyższym poziomie. Boks jest najtrudniejszy, bo trzeba się całkowicie poświęcić. Wyczyścić i ciało, i umysł. Trzeba jeść odpowiednie rzeczy, spać w odpowiednich godzinach.

Nie lubi pan dzisiejszych mistrzów?

Nie rozumiem zawodników, którzy jeżdżą swoimi wielkimi samochodami, poobwieszają się łańcuchami i mają żądanie za żądaniem. Dzisiaj większość walk to showbiznes. Niech pan popatrzy na Mayweathera. Złoto, brylanty, całe to gówno. Nie liczy się pas, tylko kasa. A ja pamiętam czasy, kiedy bokserzy walczyli za kilka dolarów.

Pan mówi o zamierzchłej historii.

Zaczynałem boksować w latach 30. w New Jersey, gdzie przenieśliśmy się z Nowego Jorku. Mój brat Carl był bardzo dobrym pięściarzem. Wtedy boks to była inna bajka. Carl pracował przez 10 godzin dziennie w fabryce, wracał do domu i dopiero wtedy szliśmy do gymu. Większość bokserów pracowała i trenowała, bo musieli wyżywić siebie i rodziny.

Trafił pan do armii i z powodu boksu miał pan tam problemy.

Byłem w Mississippi, to dalekie południe, 60 lat temu, biali i czarni. Po trzech miesiącach żołnierz mógł dostać trzydniową przepustkę. Jechać do miasta, rozerwać się. W autobusie jechała czarna kobieta. Była zmęczona, więc ustąpiłem jej miejsce. Kierowca do mnie podszedł i mówi: „kim ty do diabła jesteś? Tu nie ustępuje się miejsca czarnym kobietom. Możesz to robić u siebie w Jersey, ale nie u nas”. Pojawił się porucznik. I mówi to samo. Po dłuższej wymianie zdań powiedziałem mu, że jak się nie uspokoi, to mu przywalę.

Tak pan powiedział porucznikowi?

Oczywiście. I mu przywaliłem. Krzyk, zbiegowisko, policja. Przesiedziałem w areszcie trzy dni. Ale obroniłem tę czarną kobietę. Zresztą nie chodziło o to, że była czarna. Tak samo broniłbym Włocha czy Polaka. Ludzi nie można traktować w ten sposób.

Był też pan klaunem.

Skąd pan to wie? (Duva się śmieje). Po wojnie żołnierze nie mieli pieniędzy, wielu z nich trzeba było pomagać finansowo. Zmówiliśmy się z kolegami i zrobiliśmy show. Wiedziałem, jak się do tego zabrać, bo mój brat dawał podobne występy rok wcześniej. Powiem panu, że Andrew byłby świetnym klaunem. Ma poczucie humoru, rzuca żart za żartem.

Przyjaźnił się pan z legendą boksu Rockym Marciano?

To był jeden z najwspanialszych ludzi, jakich znałem w swoim długim życiu. Ludzi, nie bokserów. Wie pan, dlaczego Marciano był najlepszy? Dlaczego nigdy nie przegrał? Bo miał mentalność mistrza. Opowiadał mi, że kiedy w końcu leżał na deskach i słyszał, jak sędzia go liczy, to powiedział sam do siebie: „co ja tu k... robię, nigdy więcej”. Rocky wychodził do ringu z jedną myślą: wygrać. W boksie nie można inaczej.

To prawda, że rozmawiał pan z Marciano dzień przed jego tragiczną śmiercią?

Noc przed tym wypadkiem. Powiedział: „dobra, pogadamy jutro”. Jechałem do domu tej nocy i dowiedziałem się, że samolot spadł. (Duva milknie na długo). Wie pan, Rocky kochał Joego Louisa. Joe wpadł w tarapaty finansowe, duże tarapaty. Błagał Rocky'ego, by z nim walczył, ale Rocky nie chciał o tym słyszeć, bo byli przyjaciółmi. W końcu zgodził się, wygrał w ósmej rundzie, ale starał się nie zrobić Louisowi krzywdy. Po tej walce siedzieli w szatni obok siebie, bark w bark i płakali ja dzieci. Nie uwierzyłby pan, gdyby pan ich zobaczył. Tacy mistrzowie. To jest historia boksu. O wszystkim napiszę w swojej ksiażce.

Pisze pan ksiażkę?

Tak. Jestem gdzieś w połowie. W końcu mam trochę historii do opowiedzenia.

Niedługo skończy pan 86 lat. Nie zamierza pan zwolnić tempa?

Miałem cztery ataki serca. Moja żona powiedziała mi wiele lat temu: „musisz podjąć decyzję, co chcesz robić w życiu, inaczej się wykończysz”. Prowadziłem wtedy trzy biznesy i pomyślałem, że rzucę boks, a rodzinę utrzymam dzięki firmie samochodowej. A żona mówi: „rzucisz to, co najbardziej kochasz?”. Więc zostałem w boksie do dziś.