Pójdę dalej - De La Hoya był obijany przez Pacquiao, ale nic poważnego mu się nie stało. Miał mocno podbite oko i tyle. Przede wszystkim nie miał pomysłu na walkę, nie był w stanie zagrozić świetnemu Filipińczykowi. I, jak sam przyznał, stracił siły. To ostatnie tłumaczenie jest kompromitujące. Bokser po ośmiu rundach nie miał sił? Wytłumaczenie jest jedno - nie przygotował się do pojedynku, czyli zlekceważył kibiców. A przypomnijmy, że Złoty chłopiec zarobił na tym pojedynku 20 mln dolarów (zwycięski Pacquiao dostał 15 mln).

Reklama

Tuż po poddaniu walki De La Hoya poderwał się z krzesła jak na sprężynach i pogratulował Pacquiao. Nie był wykończony, nie słaniał się na nogach, nie miał kontuzji. W jego narożniku nie było żadnej awantury, nawet dyskusji. To, co postanowił Oscar, było święte dla jego teamu. Spokojnie zakończono walkę. De La Hoya zrezygnował, bo wiedział, że nie wygra - czytamy w DZIENNIKU.

>>De la Hoya pokonany

Dla przypomnienia - Gołocie na treningu przed walką z Tysonem pękła kość policzkowa. Walczył z kontuzją, dostawał w to miejsce nie tylko pięściami, ale i głową faulującego Tysona. Do dziś uważam, że i tak powinien był dokończyć ten pojedynek. Skoro zdecydował się wejsć do ringu, to odwrotu nie powinno już być. Ale podczas walki zdecydował inaczej i jego team musiał to uszanować. Niestety, Al Certo, trener Gołoty, tego nie zrobił.

Wyobraźmy sobie, że De La Hoya chce się poddać, a jego trener każe mu dalej walczyć. Robi cyrk, jak Certo w walce z Tysonem. Nic takiego się nie wydarzyło, bo trener De La Hoi bez szemrania posłuchał swojego zawodnika. Dlatego o De La Hoi grzecznie napisano, że miał dosyć walki, że Pacquiao wybił mu boks z głowy, a z Gołoty do dziś kpi się, że uciekł przed Tysonem. No, ale Oscar wygrał przecież wszystko, co było do wygrania, był wielkim mistrzem, na zawsze pozostanie ikoną boksu. Gołota nie wygrał nic, więc najwidoczniej nie można ich mierzyć jedną miarą.

>>>Gołota ma wszystkich gdzieś i wraca na ring

Starcie De La Hoi z Pacquiao zapowiadano jako walkę roku. Na pewno nią nie była. To nawet nie była dobra walka. Przez osiem rund Pacquaio bił De La Hoyę, a wielki pojedynek nie polega na tym, że tylko jeden boksuje. Zabrakło tego, o co w boksie chodzi, co jest w nim najpiękniejsze - walki ze swoimi słabościami, podnoszeniu się po upadku. Pacquiao walczył świetnie, jest bokserem wybitnym. Ale kiedy wybitny tenisista Roger Federer wygrywa z rywalem 6:0, 6:0 nikt nie pisze, że był to wielki mecz, który przejdzie do historii. Wielkim meczem można nazwać ostatni finał Wimbledonu, kiedy Federer przez prawie pięć godzin walczył z Rafaelem Nadalem i w końcu przegrał. Gdyby przegrał szybko, byłaby to sensacja, ale nie wydarzenie, które przejdzie do historii.

Walka De La Hoi z Pacquiao do historii nie przejdzie. Oscar wyglądał w niej na starego, przegranego, wypalonego człowieka. Po zejściu z ringu przyznał, że nie jest tym samym bokserem, co kiedyś. Można zrozumieć, że przegrał z rywalem, który na nic mu nie pozwolił. Ale tego, że nie włożył w tę walkę serca, już nie. Wielki mistrz, nawet stary i wypalony, mógł się zdobyć chociaż na tyle.