Był drugi dzień sierpnia tego roku. Czyżniewski - szef skautingu Lecha Poznań, kiedyś bramkarz I-ligowego Bałtyku Gdynia, były sędzia ekstraklasy, trener - przed godziną 6 rano wsiadł do samochodu. Ze służowego mieszkania we Wronkach zabrał tylko pokaźną fiolkę z pigułkami nasennymi i gumową rurkę, którą parę dni wcześniej starannie wybrał. Musiała mieć około półtora metra długości i nieco większą średnicę od rury wydechowej jego samochodu. „Czyżyk” - człowiek powszechnie lubiany, znany z poczucia humoru, wybierał się w ostatnią podróż. Do lasu pod Wronkami...

Reklama

"Był tam parking, ukryty między drzewami - miejsce jak najbardziej odpowiednie do pożegnania się z żywymi" - kontynuuje Czyżniewski. "Zatrzymałem samochód. Na rurę wydechową nałożyłem gumowy wąż, którego drugi koniec wsunąłem do środka auta. Uszczelniłem szyby, usiadłem za kierownicą, połknąłem chyba całą zawartość fiolki z prochami, włączyłem silnik i po chwili... odpłynąłem" - zawiesza głos.

Szok, niedowierzanie, pytania bez odpowiedzi. Wieść o próbie samobójczej Czyżniewskiego lotem błyskawicy obiegła środowisko piłkarskie. „Czyżyk” boi się prokuratorów z Wrocławia? Ma problemy rodzinne? Wiadomo było jedynie, że cudem uszedł z życiem. Umierającego w samochodzie Czyżniewskiego przypadkowo dostrzegł, przechodzący w pobliżu, samotny wędkarz. Karetka pogotowia pojawiła się bardzo szybko. Jednak nikt nie przypuszczał, że pacjent wkrótce podejmie kilka kolejnych prób samobójczych...

Dziecko alkoholika

"Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że cierpię na silną depresję" - mówi Czyżniewski. "Mam jednak także inny problem, w psychologii nazywany zespołem DDA, czyli syndromem dorosłego dziecka alkoholika. Mój świętej pamięci ojciec pił bardzo dużo i bardzo często. Robił w domu karczemne awantury, strasznie katował matkę. Koledzy, którzy wielokrotnie widywali go leżącego na podwórku koło śmietnika, wyśmiewali się ze mnie, traktowali mnie jak kogoś znacznie gorszego od nich. Obsesyjnie musiałem być najlepszy we wszystkim, co robię" - dodaje.

Reklama

Skończyć jak Burzyński

Z leśnego parkingu pod Wronkami karetka przewiozła go do szpitala w Szamotułach. Kilka godzin później trafił pod opiekę zespołu reanimacyjnego szpitala w Poznaniu. "Mam wspaniałą żonę, która uratowała mi życie już w Gdańsku, po moim powrocie do domu z poznańskiego szpitala. Nawet we własnym mieszkaniu, w Oliwie, chciałem odebrać sobie życie, ale ona czuwała nade mną w dzień i w nocy" - w oczach Czyżniewskiego pojawiają się łzy. "A w Poznaniu, po dwóch dniach, wypisano mnie ze szpitala na własną prośbę, choć lekarze musieli zauważyć w jakim byłem stanie. Chciałem tam koniecznie naprawić niedoróbkę z leśnego parkingu we Wronkach. Żona czując to, natychmiast zawiozła mnie do szpitala w gdańskim Srebrzysku. Trafiłem na oddział psychiatryczny, ale tam też myślałem tylko o odebraniu sobie życia. Wyobrażałem sobie, jak Stasiu Burzyński - były bramkarz Widzewa, który popełnił samobójstwo, skacze z dziesiątego piętra" - opowiada.

Reklama

Sekunda jak wieczność

W Lechu miał bardzo mocną pozycję i świetne zarobki. Zaprojektował i utkał sieć klubowego skautingu. Mimo koniecznej akceptacji ze strony pięciu ludzi, tworzących tzw. komitet transferowy Lecha, jednoosobowo - po zaledwie pojedynczej obserwacji piłkarza - przeforsował decyzję o natychmiastowym zakupie Semira Stilicia.

"Całkowicie zatraciłem się w pracy, zupełnie zapominając o wypoczynku" - tłumaczy Czyżniewski. "Przez wiele miesięcy przesiadałem się z samolotu do samochodu. Spałem w aucie, niedojadałem. Kiedy już wpadałem do mieszkania służbowego we Wronkach, to tylko po to, by zmienić bieliznę i koszule. Nagle zauważyłem, że nie nadążam. Zbyt wiele brałem na siebie, bo przecież zawsze musiałem być najlepszy. Za chwilę jednak pojawiał się silny stres, wynikający ze świadomości, że nie potrafię - a przecież powinienem - być w kilku miejscach jednocześnie. W ogóle przestałem sypiać. Nie spałem przez trzy miesiące. Permanentny stres, to pożywka dla zabójczego dla organizmu hormonu o nazwie kortyzol. Wydziela się go coraz więcej i więcej. Mózg zaczyna więc funkcjonować zupełnie inaczej. Chory z dnia na dzień się pogrąża. Nie potrafi zapanować nad myślami. W czerwcu i lipcu myślałem już tylko o jednym - żeby z tym skończyć. By wreszcie skończyć ze sobą" - podkreśla Czyżniewski.

Anioł stróż jednak czuwa

Do sopockiego ośrodka terapeutycznego „Visum” prowadzonego przez Renatę Wichorowską skierował go psychiatra. Początkowo „Czyżyk” prosił innych pensjonariuszy, by... pomogli mu umrzeć. "W pierwszych dniach terapii w ogóle się nie odzywałem, natomiast często reagowałem płaczem. Po powrocie do domu od razu kładłem sie do łóżka, ale spać nadal nie mogłem" - wspomina Czyżniewski. "Przełom nastąpił po dwóch tygodniach. Poznałem i opanowałem techniki radzenia sobie ze stresem. Do tego doszły bardzo skuteczne, ale i kosztowne, środki farmakologiczne, z których korzystam do dzisiaj. Po dwóch miesiącach terapii poczułem się tak dobrze, że mogłem ją zakończyć. Dziś czuję się świetnie. Nauczyłem się doceniać siebie. Znowu więc cieszę się życiem. Dotychczas nie byłem wierzącym-praktykującym, ale coraz częściej przyłapuję się na myśli, że anioł stóż nade mną czuwa. Muszę jeszcze tylko odnaleźć tego wędkarza z leśnego parkingu spod Wronek... " - kończy dramatyczną opowieść skaut Lecha Poznań.