Turniej życia, ogromny skok w rankingu i popularność, a wszystko w tydzień. Pańskie marzenia chyba się właśnie spełniają i to kilka dni przed 22. urodzinami?

Faktycznie marzenia się spełniają, choć to wszystko dzieje się w niesamowitym tempie i trochę jednak zaskakującym. Kto by się spodziewał, że 21-latek i to numer 69. w świecie przebije się nagle do finału turnieju rangi Masters 1000, w którym tak daleko dochodzi najczęściej czołowa czwórka rankingu, a rzadziej zawodnicy z ósemki czy dziesiątki. To dla mnie szok i wciąż nie potrafię tego za bardzo ogarnąć. Potrzebuję trochę czasu, żeby wszystko uporządkować, ułożyć w głowie.

Reklama

Patrząc na transmisje można było odnieść wrażenie, że całkiem dobrze się pan odnajduje w nowej roli...

Może w telewizji czy na korcie wyglądałem na opanowanego, ale tak naprawdę to w środku mnie już nie było tak fajnie. Wciąż nie mogę zrozumieć, jak ja, zwykły szaraczek, doszedłem do finału tak dużego turnieju, powyżej którego są już tylko Wielkie Szlemy i masters. Tym bardziej, że przecież wcześniej musiałem grać tu w eliminacjach, bo miałem zbyt niski ranking, żeby się znaleźć w głównej drabince. Wciąż nie do końca wiem, jak to się wszystko stało, bo jeszcze pewne rzeczy do mnie nie dotarły.

Czyli właściwie należałoby teraz szybko położyć się na kozetce u psychoanalityka?

Nie jest to najgorszy pomysł, bo chyba mało kto potrafiłby sobie samemu poradzić z takim stresem. Tym bardziej, że przeżyłem to wszystko mając zaledwie 21 lat.

Ale chyba miał pan w Paryżu czas na oswojenie się z sukcesem przy okazji kolejnych zwycięstw z dużo wyżej notowanymi rywalami?

Nie do końca. To były dla mnie po prostu kolejne mecze w turnieju. Pierwszy, drugi, trzeci i tak dzień po dniu, bez dłuższej chwili na odpoczynek i zastanowienie. Pewnie dlatego właściwie przez cały tydzień nie mogłem spać ani nie miałem apetytu. Po prostu nadmiar emocji i adrenaliny, zresztą to jeszcze nie minęło, choć kilka godzin temu skończył się finał. Nie było to dla mnie łatwe i muszę się nad tym wszystkim spokojnie zastanowić. Łatwo o rozprężenie, a nie bardzo jest na nie czas, bo przede mną trzy tygodnie odpoczynku i od razu rozpocznę przygotowania do nowego sezonu.

Reklama

Zazwyczaj ktoś, kto pokonuje Murraya, Federera czy Djokovica, w kolejnej rundzie jest zagubiony i przegrywa ze słabszym rywalem. Jak panu udało się tego uniknąć?

Nie wiem. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Tym bardziej, że Murray miał przecież do dyspozycji meczbola i nie wykorzystał go. Mimo to wygrałem z trzecim tenisistą świata, a już dzień później musiałem wyjść na kort, żeby spotkać się z numerem dziewięć w świecie. Z Tipsarevicem zagrałem jednak w zasadzie koncertowo, szczególnie w drugim i trzecim secie. A przecież miałem już w nogach dwa mecze w eliminacjach, no i trzy jeszcze cięższe w turnieju głównym...

...w którym najniżej notowany z pokonanych przez pana rywali zajmował 20. miejsce w rankingu. Chyba każdy na pana miejscu powiedziałby o fatalnej drabince?

Przez cały turniej nie analizowałem drabinki, patrzyłem tylko na najbliższy mecz, a każda kolejna runda wydawała mi się i tak nierealna. Ten występ przyniósł mi niesamowite doświadczenia i nigdy go nie zapomnę. Powinien mi pomóc w przyszłości, nawet, jeśli nie wszystko pójdzie tak dobrze. Zresztą tutaj też pozostał pewien niedosyt. Nawet nie dlatego, że przegrałem z Ferrerem, bo to jeden z najlepszych tenisistów świata, ale dlatego, że w finale zagrałem dość słabo. Niestety, dzisiaj chyba wreszcie dało znać o sobie zmęczenie.