Czterokrotny mistrz świata w skokach narciarskich najdramatyczniejsze chwile przeżył w Niemczech. "Na autostradzie, gdzie nie było ograniczeń prędkości, chciałem sprawdzić, jak szybko pojedzie moje auto. Rozpędziłem się do 250 kilometrów na godzinę. Ale przyznam, że myśli chodziły mi po głowie okropne. Co by było, gdyby strzeliła opona albo ktoś chciał zmienić pas i wyjechał mi pod koła? Mogłem przecież zginąć" - wspomina Małysz.

Reklama

Lider naszej kadry, rozpoczynającej wkrótce przygotowania do sezonu, przejeżdża rocznie dziesiątki tysięcy kilometrów. Ca prawda w drodze na zawody nie siada za kierownicą, ale w czasie swoich prywatnych podróży pokonuje 20-30 tysięcy kilometrów rocznie.

"Miałem już dwie kolizje. Drobne, ale zawsze jest to przerażające. Parę razy wpadłem też w poślizg, na szczęście jestem w pewnym sensie doświadczonym kierowcą i udało mi się wyjść z tego obronną ręką. Zimą staram się pojechać czasem gdzieś na pusty parking i potrenować zachowanie w trudnych sytuacjach, które mogą się mi przydarzyć na drodze" - opowiada Adam.

Jak każdy z nas, mistrz skoków musi jednak uważać na policję, czyhającą na kierowców lubiących szybką jazdę. Nawet Małyszowi zdarzyło się dostać mandat...

"Na szczęście dawno nie płaciłem. Ale to nie dlatego, że policjanci są łaskawi w stosunku do mnie, tylko nie zostałem zatrzymany do kontroli. Staram się jeździć przepisowo. Nie jestem święty, ale staram się tak jak większość kierowców. A najdroższy mandat zapłaciłem za... jazdę bez włączonych świateł" - śmieje się Małysz. "To było jeszcze, kiedy trzeba je było włączać okresowo. Ja jeździłem na światłach w dzień, nawet kiedy nie było to obowiązkowe. A kiedy zaczęło być, nie włączyłem i bach, policja" - wspomina swoją przygodę skoczek.