15 lat temu - kiedy zaczęto transmitować mecze NBA w naszej telewizji - nikt nawet nie marzył o Polaku biegającym po parkietach w elitarnej lidze. Wówczas to komentatorzy - Włodzimierz Szaranowicz i Ryszard Łabędź - swoim powitaniem "Hej hej tu enbijej" sprowokowali modę na basket. A jedynym Polakiem, który próbował sił za oceanem w Los Angeles Clippers był Adam Wójcik. Niestety nie udało się.

Później byli Trybański i Lampe, którzy także nie zachwycili. Obaj zamierzali zostać czołowymi zawodnikami, ale ich przygoda z wielką koszykówką zakończyła się grzaniem ławy za duże pieniądze. Trybański za dwa lata dostał 4,8 miliona, a Lampe 3,1 miliona dolarów.

Reklama

Teraz nadszedł czas Gortata. Uporu i ambicji na pewno mu nie brakuje. Aż trzy razy próbował zdobyć angaż w NBA. I wreszcie jego marzenie się spełniło. Już w tym roku zagra w Orlando Magic.

Koszykarz słynie z dużej pewności siebie. Dlatego nie pozwoli sobie na to, by być w drużynie popychadłem. Nie ma też kompleksów, co znacznie ułatwi mu życie w Ameryce. Jeśli nie spocznie na laurach może osiągnąć znacznie więcej niż jego poprzednicy.

Choć Marcin nie zarobi tak dużo jak oni - dostanie 1,1 miliona dolarów za dwa sezony gry. Ale jak mówi Gortat - "w tym przypadku to nie kasa jest najważniejsza". Dodatkowym dopingiem jest świadomość, że jeśli wykorzysta szansę - zostanie bohaterem narodowym na miarę Roberta Kubicy czy Adama Małysza.

Wierzymy, że za jego sprawą koszykówka w Polsce znów odżyje i stanie się równie popularna, jak piłka nożna. A może szczęście przyniesie mu jego nazwisko? Któż nie zna takich postaci jak Jordan, Bryant, Pippen, Rodman czy Carter. Co je łączy? Magiczne sześć literek, które Marcin nosi na koszulce. A na dodatek - zawsze grał z numerem 13, czyli najbardziej pechową liczbą.