Przyszedł pan niedawno do Widzewa, który zaraz spadnie z ekstraklasy, a pan będzie firmował tę degradację własnym nazwiskiem. Żałuje pan swojej decyzji?
Absolutnie nie! Po porażce z Groclinem nie siedziałem w autokarze do Łodzi i nie myślałem: chłopie, po co ci to było. Zastanawiałem się, co zrobić, żeby było lepiej.
A da się w ogóle coś zrobić? Słabi ci pana piłkarze.
Fakt, wielkich umiejętności sportowych to oni nie mają. Ale i tak wierzę, że utrzymamy się w lidze. Jestem znakomitym motywatorem, spróbuję dotrzeć do głów tych chłopaków, może to coś da. Bo grać w piłkę to ich nie nauczę, za mało mam czasu. Moi poprzednicy mieli go wiele, ale nie poradzili sobie.
Sugeruje pan, że trener Marek Zub źle wykonał swoją pracę?
Cicho, sza, nic nie mówię o swoim koledze po fachu. Nie muszę. By ocenić, co tu robiono dotychczas, wystarczy spojrzeć na mojego bramkarza Bartosza Fabiniaka. Chłopak nie może oderwać się od ziemi, robi straszliwie błędy. W Grodzisku uprawiał niemal sabotaż.
To pewnie po meczu Fabiniak został nieźle obtańcowany. Słynie pan z ostrych przemówień.
No, delikatny dla niego nie byłem. Ale co w tym dziwnego? Miałem poklepać po plecach człowieka, który zawalił mi spotkanie? Musiałem mu co nieco wygarnąć.
Nie złamał pan chłopaka psychicznie?
Nie, spokojnie, aż tak ostry nie byłem. Choć muszę powiedzieć jedno: ma rację Wojtek Kowalewski, który po powrocie do Polski stwierdził, że nasi ligowcy w ciągu kilku lat z twardzieli stali się mięczakami. Chłopakom brakuje charyzmy i wytrzymałości. Trzeba coś z tym zrobić.
Jak w ogóle doszło do tego, że pojawił się pan w Widzewie?
Otrzymałem propozycję od właściciela klubu Sylwestra Cacka. To bardzo konkretny facet. Dogadaliśmy się w półtorej godziny. Wcześnej interesowały się mną Wisła Płock, Arka Gdynia i Polonia Warszawa, ale zabrakło konkretów.
Oj, chyba nie mówi pan całej prawdy. Jeden z byłych piłkarzy Widzewa powiedział mi, że sam dzwonił pan do prezesa Grzegorza Bakalarczyka i mówił, że chce objąć klub.
Proszę pana, to są wierutne bzdury. Plotki rozsiewane przez ludzi, którzy niedawno musieli opuścić Widzew, są sfrustrowani i chcą się wyżyć.
Czy aby na pewno? Mój informator nie był pierwszą osobą, która twierdziła, że dzwoni pan i wprasza się do klubów. Również właściciel Polonii Warszawa Józef Wojciechowski o tym mówił.
Ten pan mija się z prawdą. Naopowiadał w „Przeglądzie Sportowym”, że ja prosiłem go o posadę, a tymczasem było zupełnie odwrotnie. Sam zadzwonił do mnie i nalegał, żeby pogadać o tym, jak można uratować Polonię. Spotkaliśmy się, a teraz słyszę, że ja chodzę po prośbie. Nie rozumiem, dlaczego inni tak bardzo chcą mnie oczernić. Myśli pan, że facet z takim nazwiskiem jak ja musi błagać o robotę? No, bez przesady. OK, skończmy ten temat. Możemy porozmawiać o czymś przyjemniejszym?
Na przykład?
O mojej miłości do Łodzi. Proszę pana, jak ja uwielbiam to miasto! Przyjeżdżałem tam na zgrupowania jako trener reprezentacji olimpijskiej, lubię klimat Piotrkowskiej i mieszkańców Łodzi, zupełnie jak reżyser David Lynch. Chcę zapewnić im trochę uśmiechu dzięki temu, że Widzew zajmie bezpiecznie miejsce. Mamy dobry terminarz, dwa z trzech ostatnich meczów gramy u siebie, z Zagłębiem Sosnowiec i Górnikiem. Jestem optymistą.
A co, jeśli jednak nie uda się uniknąć degradacji? Odejdzie pan z Widzewa do polityki? Bliska pana sercu lewica właśnie się przegrupowuje. Może znajdzie się miejsce dla pana?
Powiem tak: zawodowo zajmowałem się polityką przez dwa lata i jak na razie nie czuje potrzeby, by bawić się w nią dłużej. Wolę trenerkę. To ciekawsza, żywsza robota. Do końca sezonu zostaję w Łodzi. A potem? Zobaczymy, co się stanie, czy Widzew będzie karnie zdegradowany klasę niżej, czy też nie. Nie widzę się w trzeciej lidze, w drugiej mogę pracować. Ale nie wykluczam też wyjazdu nad Zatokę Perską, skąd ciągle mam parę ofert.
Nie wierzę w to, od pół roku pan o nich mówi, tymczasem konkretnych propozycji brak.
Jeszcze się pan zdziwi, drogi redaktorku...