Przez miesiąc leczył się pan z uzależnienia od hazardu w specjalnym ośrodku. Grosicki na odwyku w Starych Juchach. To chyba nie brzmi zbyt dumnie.

Dobre imię być może straciłem, ale nazwiska jeszcze nie. Kibice lubią takich zawodników, którzy narozrabiają, a potem proszą o rozgrzeszenie dobrą grą na boisku. Czasami myślę o sobie, że może jestem jak Kmicic? Na początku hulaka, ale z czasem zmienia się na lepsze. Mam przynajmniej nadzieję, że tak jest.

Reklama

Nie przerażało pana słowo „odwyk”?

Nie, bo ja doskonale zdawałem sobie sprawę, w jakim jestem stanie. Jesienią nie miałem już sił na nic, nie chciało mi się grać w piłkę. Lekceważyłem wszystkich dookoła, czułem się najmądrzejszy. Miałem dosyć wszystkiego, czułem niechęć do siebie. Nie chciało mi się żyć… Gdy zaproponowano mi leczenie w ośrodku, zgodziłem się, ale gdy został dzień do wyjazdu, zacząłem coś kombinować. Dzwoniłem i mówiłem, że może jest jakieś inne rozwiązanie, że ja tam nie chce i przyrzekam, że nie będę już grać. Dzisiaj wiem, że gdybym tam nie pojechał, to bym teraz był skończony. Może miałbym nogi połamane.

Jak wyglądała terapia?

Jak na filmach. Siadaliśmy w jednej grupie i opowiadaliśmy o swoich problemach, potem słuchaliśmy psychologa. Gdy mówiłem kolegom, jak tam mi się żyło, to za głowę się łapali. W pierwszym tygodniu było mi szczególnie ciężko. Musiałem przestawić się z trybu nocnego na dzienny. Mogłem dzwonić tylko w soboty, dostawałem telefon na dwie godziny. Telewizja też tylko raz w tygodniu – „Wiadomości” o 19.30. Pobudki o szóstej rano, a potem sprzątanie ośrodka. Spacer? Od pierwszego do piątego drzewa. Trzydzieści metrów. Jak w więzieniu.

Co pan czuł, gdy wychodził z ośrodka?

Reklama

Czułem się silny. Obawiałem się trochę, co będzie jak wrócę do Warszawy, ale na razie jest dobrze. Zacząłem cieszyć się życiem. Poszedłem na kolację z byłą dziewczyną i na zakupy. Głupie kupowanie ciuchów sprawiło mi ogromną frajdę, bo wcześniej wszystko wydawałem na kasyno. Jak na przykład chciałem coś do jedzenia, to wysyłałem kogoś, aby mi kupił. W głowie miałem liczby, cyferki i kolory. Dziś potrafię się wyluzować, zająć się sobą, mile spędzić czas. Jesienią na przykład, gdy rano wstawałem, a nie miałem pieniędzy, to myślałem tylko skąd je wziąć i jaką wymówkę wymyślić. Potem na trening, a po treningu do kogoś, kto załatwi mi pieniądze. Byłem zupełnie zaślepiony. Pamiętam, jak ktoś mi obiecał, że po meczu w Pucharze Polski z ŁKS pożyczy mi duże pieniądze. Podczas spotkania żyłem tylko tym. Marzyłem, aby już się skończyło. Byłem wobec tego bezsilny. Okłamywałem w ten sposób trenera, kolegów i kibiców.

Jest pan bankrutem?

Bankrutem moralnym? Chyba nie. Finansowym? Półtora roku będę musiał ciężko pracować na to, aby wyjść na zero.

Rodzina panu pomaga?

Robi co może. Finansowo już mi pomogła. W pewnym sensie. Najbardziej szkoda mi mamy. To nieprawdopodbne, ile złego jej wyrządziłem. Oddała mi wszystko co ma, a ja to przegrałem. Teraz i mnie, i rodzinie jest ciężko.

Ma pan wielu wrogów?

Trudno powiedzieć. Od kolegów pożyczałem kasę wiedząc, że pewnie nie będę mógł im oddać. Nawet gdy miałem pieniądze na spłatę długu, to wolałem sobie za nie pograć. Koledzy są wyrozumiali, zdają sobie sprawę, jaka jest sytuacja. Inni są mniej wyrozumiali. Dłużników mam sporo. Rozmawiam z nimi. Uświadomiłem sobie, że każdy mój dług może na nowo wyzwolić we mnie złe skłonności. Bo jak ludzie zaczynają cię wydzwaniać i domagają się zwrotu pieniędzy, to zaczynasz kombinować jak je zdobyć. Przychodzą wtedy myśli, że może zdobyć je w kasynie.

Więc chyba nie jest pan wyleczony z hazardu?

To nie jest tak, że wychodzisz z ośrodka, bierzesz głęboki oddech i mówisz sobie „jestem już zdrowy”. Byłbym frajerem gdybym tak myślał. Uzależnienie od hazardu to nie jest ból głowy, na który bierzesz tabletkę i zaraz ci przechodzi. To ciągła walka. Ja przez dziesięć następnych lat mogę nie grać w ruletkę. Ale potem mogę znów zagrać i polegnę. Zdaję sobie z tego sprawę. Jestem szczęśliwy, bo nie grałem od 52 dni. Ale co będzie za tydzień, za rok, tego nie wiem. To jest nieuleczalna choroba. Jak zobaczę Marriott, to moim pierwszym skojarzeniem jest kasyno. Patrzę na Pałac Kultury w telewizji – widzę kasyno.

Jak pan się kontroluje?

Zdrowym rozsądkiem. Teraz nic gorszego nie mogłoby mi się przytrafić niż jakaś wygrana w kasynie. Bo chciałbym jeszcze więcej. Jak już siedzę przy stole z ruletką, to nie potrafię się kontrolować. Zawsze chciałem wygrywać więcej niż zarabiam. Dlatego nie grałem małymi sumami. Gdy rzucałem pieniądze na stół, to mówiłem sobie, że jestem frajerem. Bo ja tam przynosiłem swoje wypłaty, wypłaty kolegów, pieniądze mojej mamy. A mimo to rzucałem. Przez dziesięć minut wygrywałem, a potem przegrywałem wszystko. Zawsze tak było. Jak człowiek uświadomi sobie cały ten mechanizm, to potem trudniej mu wejść do kasyna. W ośrodku wyprali mi mózg.

Jak po powrocie przyjęli pana koledzy z drużyny?

Jestem ich dłużnikiem, ale ucieszyli się widząc mnie. Nikt się nie śmiał z tego co mnie spotkało, bo tutaj nie ma się z czego śmiać.

A trener Urban?

Powiedział: „O, Groszek, dobrze że jesteś!”. Cokolwiek by teraz nie mówił, jestem mu ogromnie wdzięczny, że nie machnął na mnie ręką. Podobnie jak Jacek Magiera, pan Mirosław Trzeciak i prezesi. Po takim numerze, jaki wykręciłem, powinni mnie od razu wyrzucić z klubu. Bo wyrzucić jest łatwo, trudniej jest dać jeszcze jedną szansę. Gdy byłem w ośrodku, wspierali mnie jak mogli. Dzwonili, dopingowali, mówili, że czekają.

Czuje pan jeszcze niechęć do samego siebie?

Jestem dumny z siebie, że potrafiłem się podnieść. Chcę wszystko zacząć od nowa. Kupić sobie mieszkanie i samochód. Mam dopiero 19 lat i cały świat przed sobą.

Kamil Grosicki, napastnik Legii Warszawa i młodzieżowej reprezentacji Polski