"Czułem się znakomicie, szedłem w czołówce i wiedziałem, że może być nieźle. Tętno było pod kontrolą, odpowiednia prędkość, ale niestety, odnowiła się kontuzja mięśnia przywodziciela. Nie chciałem ryzykować pogorszenia stanu, musiałem zejść, bo nie mogłem zgiąć nogi" - mówił rozgoryczony podopieczny Ilji Markowa.

Reklama

Urazu Sudoł nabawił się w marcu. Diagnozę zdołano postawić dopiero w czerwcu. Za późno, by przerwać przygotowania do mistrzostw świata. Podano czynnik wzrostu, który miał przyspieszyć leczenie i poczekano tydzień. O dwa za krótko.

"Niby wówczas udało się dolegliwość na tyle umiejętnie zaleczyć, że były możliwe normalne treningi. Do 28. km rywalizacji zupełnie nic nie czułem. Potem zaczęła się walka z bólem. Po 32 km nie dało rady już praktycznie iść, tak by normalnie zginać nogi i pracować. Gdyby to się stało na siedem, osiem kilometrów do mety, walczyłbym. Nie poddałbym się tak łatwo, ale było osiemnaście i wiedziałem, że nie dam rady" - tłumaczył.

Kontuzja wzięła się prawdopodobnie z przeciążenia. 33-letni Sudoł w lutym wykonał ogromną pracę. Tygodniowo pokonywał ponad 200 km.

"Okazało się, że na długości czterech milimetrów mięsień oderwany jest od kości. Dostałem trzy zastrzyki z czynnikiem wzrostu, by pobudzić leczenie. Wystarczyło na ciężką pracę, którą potem wykonałem jeszcze w górach na Słowacji i w Chorwacji; w Spale byłem dobrej myśli, że uda się na tej nodze przejść dystans 50 km. Wiedziałem, że ona może zacząć boleć, bo na treningach też się odzywała, ale dopiero gdzieś przed 40. kilometrem. Spodziewałem się, że adrenalina w czasie rywalizacji zadziała jak znieczulacz. Tak się jednak nie stało" - powiedział.

Reklama



Wicemistrz Europy z Barcelony nie ukrywał, że czuje się bardzo zawiedziony i rozgoryczony. "Jest to dla mnie ogromny zawód, tym bardziej, że to pierwsza pięćdziesiątka, której nie ukończyłem z własnych przyczyn. Do tej pory dwukrotnie byłem zdyskwalifikowany, a od 2008 roku każdy start wyglądał bardzo dobrze" - ocenił.

Reklama

Żal tym bardziej, że wszystko wydawało się wręcz idealne. Pogoda, samopoczucie i potem przebieg rywalizacji. Nic nie wskazywało na to, że Sudoł będzie musiał zejść z trasy.

"Pogoda była taka jaką zamawiałem. Nie było ogromnego upału, wszystko się zgrało. Świetnie się czułem na ostatnim treningu, zaryzykowaliśmy z aklimatyzacjąm, przyjechałem tu bardzo późno i to też był strzał w dziesiątkę. Tętno było cały czas pod kontrolą, prędkość odpowiednia. Myślałem, że będę walczył o medal i wszystko na to wskazywało. Tym bardziej, że ci zawodnicy, którzy szli z przodu zostali albo zdyskwalifikowani, albo sami zeszli z trasy" - wspomniał.

Mimo wszystko czwarty zawodnik mistrzostw świata w Berlinie nie zamierza się poddawać i za rok w igrzyskach w Londynie chce wykorzystać pracę, którą wykonał przed obecnym sezonem.

"Praca została wykonana, więc ona na pewno nie przepadnie. Teraz kwestia by porządnie wyleczyć nogę i mam nadzieję, że od listopada rozpocznę normalne treningi. Najpierw muszę zrobić minimum na igrzyska olimpijskie i prawdopodobnie zdecyduję się w marcu na zawody w Dudincach" - oznajmił i zapewnił, że chód cały czas go "kręci".

"Czuję wielką motywację i nie jestem w żaden sposób wypalony. Chciałem w Daegu sprawić sobie prezent urodzinowy, bo kilka dni wcześniej kończyłem 33 lata. Jestem w najlepszym wieku, jeśli chodzi o wydolność i doświadczenie, dlatego tak łatwo się nie poddam" - zaznaczył.

Rywalizację na 50 km w chodzie sportowym wygrał Rosjanin Siergiej Bakulin w czasie 3:41.24. Za nim uplasowali się jego rodak Denis Niżegorodow - 3:42.45 i Australijczyk Jared Tallent - 3:43.36. Jedyny z trójki Polaków do mety doszedł tylko Rafał Sikora (AZS AWF Kraków) zajmując 13. miejsce wynikiem 3:50.24.