Prezes PZPN nawet nie kryje się z tym, że nie ma zamiaru uczestniczyć w porządkowaniu bałaganu, za którego powstanie jest współodpowiedzialny. Przez lata nie interesował się tym, że w rządzonym przez niego związku korupcja jest wszechobecna. Teraz, kiedy wszyscy ponosimy jej konsekwencje, on się świetnie bawi - czytamy w "Fakcie".

Reklama

Najpierw wyjechał na działkę w Lubuskie. "Wybieram się na zasłużony urlop. W miejsce, gdzie nie działają nawet komórki" - bezczelnie mówił na antenie radiowej "Trójki" w momencie, kiedy ważyły się losy Zagłębia, Korony i Widzewa, a kibice dostawali furii na samą myśl o szkodniku, rządzącym PZPN.

Kilka dni później "Listek" postanowił zrelaksować się, biegając z gwizdkiem na młodzieżowym turnieju. Mimo że za "zasługi" w demolowaniu polskiej piłki powinien dostać dożywotni zakaz zbliżania się do jakiegokolwiek stadionu. A już na pewno nie powinien podchodzić do dzieci, nieskalanych obrzydliwym korumpowaniem sędziów i kombinacjami.

Najwyraźniej prezes PZPN, wsłuchany w refren piosenki Wojciecha Młynarskiego "Co by tu jeszcze spieprzyć panowie?", uznał, że zepsuć już się nie da niczego, bo zrobienie większego zamieszania jest fizycznie niemożliwe. Teraz można już tylko naprawiać. A że jest specjalistą od psucia, nie od naprawiania, wybrał się na wczasy. My klniemy, a on teraz patrzy z boku. I w ramach urlopu syci się widokiem zrobionej przez siebie demolki.

Reklama