Fani skoków szaleją ze szczęścia, że wraca pan do formy z najlepszych czasów.
Niedawno jeszcze na mnie narzekali...

Ja im się nie dziwię. Sam po nieudanych igrzyskach w Turynie doradzałem, żeby skończył pan karierę.
To teraz powinienem potraktować cię jak prezydent: Spieprzaj, dziadu! (śmiech)

Ostatnio naprawdę skacze pan rewelacyjnie. Skąd ta zmiana?
Już w Zakopanem zaczynałem nabierać takiego, jak ja to mówię, „cugu”. Szkoda, że druga seria w sobotę i niedzielny konkurs się nie odbyły. Później przez dwa dni trenowaliśmy na Wielkiej Krokwi i skakałem tam naprawdę super. Wiedziałem, że kiedy pojadę na kolejne zawody, to w końcu będę walczył o podium. Wcześniej zawsze trochę czegoś mi brakowało. W Oberstdorfie pierwszego dnia było świetnie, w drugim przegrałem miejsce na podium o dwie dziesiąte punktu. Trochę z własnej winy, popełniłem błąd. Tutaj już w piątek fajnie skakałem, przecież w kwalifikajcach poleciałem daleko. W sobotę trochę stresowałem się przed drugim skokiem. Mało kto lubi być liderem i bronić swojej pozycji. A jeszcze wiedziałem, że muszę skoczyć daleko, ponieważ słyszałem jak inni osiągali po 142, 141 metrów. Pamiętałem na szczęście, że ja dzień wcześniej skoczyłem 141 m i udało mi się nastawić optymistycznie.

Trenerzy zastanawiali się nawet, czy ze względów bezpieczeństwa nie puścić pana z niższej belki startowej.

Mogło tak być. Już parę razy mi się taka sytuacja zdarzała. Ale to są zawody, każdy chce skoczyć jak najdalej. Tym razem skończyło się na narzekaniach Hannu Lepistoe. Mówił, że trzeba nagłośnić sprawę wydłużenia rozbiegu przed serią finałową. Ja nawet o tym nie wiedziałem, że w sobotę między pierwszą a drugą serią podniesiono start o dwie belki. Zdziwiłem się, bo mój lot na 138 m już był daleki. Może zrobili to pod publikę, a może zmienił się wiatr i podczas drugiej serii był bardziej korzystny?

Warunki pomogły panu w wyrównaniu rekordu skoczni?
Termika musiała być dobra, bo nie było stabilnego wiatru od przodu, a wszyscy skakali bardzo daleko. Poza tym pod względem warunków był to najlepszy konkurs w sezonie. Tak wyrównany jeszcze się tej zimy nie zdarzył.

Trochę pan utyka, potrzebny jest szybki masaż napiętych po tak dalekim locie mięśni?
Są przeciążone, ale przy takich skokach to normalne. Na tym obiekcie po prostu można daleko latać. W tym drugim sobotnim skoku byłem jeszcze dość wysoko nad zeskokiem, ale nagle jakby przestało mnie nieść. Musiałem trochę machnąć rękoma dla równowagi i dopiero próbować lądować. Nie tak jak w kwalifikacjach, gdzie leciałem nisko i elegancko podszedłem do lądowania. Myślę, że gdybym z tą szybkością leciał nieco niżej, dałoby się uzyskać jeszcze lepszą odległość i zgrabnie wylądować.

Na podium wyglądał pan na bardzo wzruszonego.
Prawie się popłakałem. Moje skoki były bardzo fajne, co mnie bardzo, najbardziej cieszy. Słuchanie Mazurka Dąbrowskiego ciągle jest dla mnie wielkim przeżyciem. Nawet w takim wykonaniu, jakie przygotowali organizatorzy. Myślę, że trzeba im przywieźć kasetę z jakąś inną wersją. A tak, pewnie żona znowu mi powie, że nie umiem naszego hymnu. Przecież to dość wesoły utwór, idzie żwawo. I tak próbowałem śpiewać wspólnie z kibicami, ale wyprzedziliśmy rytm. My byliśmy już przy końcu zwrotki, a muzyka dopiero w połowie.

Liczy pan występy w Pucharze Świata?
Nie.

Niedzielne zawody były pana 250 konkursem o Puchar Świata w karierze.
O kurczę...

To dużo, czy mało?
Na pewno dużo. Nigdy tego nie liczyłem. Póki ten sport cieszy mnie jak w tym momencie, to warto, warto skakać.

W rankingu pucharowych zwycięzców ma pan spore szanse szybko dogonić Janne Ahonena i Jensa Weissfloga. To dobra motywacja do pracy?

Świetna. Tym bardziej że moi trenerzy w to wierzą. Hannu lubi prowadzić różne statystyki. Porównuje szybkości, odległości, liczy te wygrane. Nawet w Oberstdorfie mi to pokazywał. Matti Nykaenen ma 46, Weissflog 33, Ahonen 32, a ja miałem wtedy 29. bdquo;Tych dwóch to fajnie byłoby dojść” stwierdziłem. A on na to: bdquo;Spokojnie, Nykaenen jest w zasięgu. Niedługo...”

A pamięta pan swoj pierwszy konkurs o Puchar Świata?
Tak, startowałem jeszcze w kombinacji norweskiej. Zawody odbywały się w sylwestra, nie jestem tylko pewien gdzie. Prawdopodobnie w Oberhofie. Był ze mną Łukasz Kruczek i kilku starszych zawodników, którzy już nie trenują. To były sprinty. Startowało się w dwójkach, ja byłem w parze z Łukaszem. Po skokach byliśmy około 9 miejsca. Nieźle, bo tych drużyn było tam sporo. Ale narty do biegania miałem fatalne i rywale mijali mnie jeden po drugim. Najgorsze były zjazdy. Ja nawet na nich musiałem odpychać się kijkami, a oni tylko kucali i przejeżdżali obok mnie. Poza tym przed biegiem zapytałem, ile okrążeń jest do pokonania. bdquo;Każdy biegnie 4” powiedział mi nasz opiekun Marek Siderek. Wiec ja doleciałem wypruty, padłem, bo dałem z siebie wszystko, a pan Marek klepie mnie w ramię i mówi: bdquo;Wstawaj, jeszcze jedno kółko. Pomyliłem się”. Nie będę cytował, co sobie wtedy pomyślałem.

Kiedy to było?

Nie pamiętam. Na pewno przed 1994 rokiem, zanim zacząłem skakać. Miałem ze 13, 14 lat.

Oglądając urywki zawodów o Puchar Świata w kombinacji norweskiej w Zakopanem żartowaliśmy, że pewnie ukończyłby pan takie zawody w dziesiątce. Spróbowałby pan?
Byłoby trudniej, bo teraz zaczyna się od biegu. Może w sprincie mógłbym wystartować, ale bez treningu by się nie obeszło. Moja wytrzymałość pozwoliłaby mi na utrzymanie tempa przez jakieś 2 km, później byłoby ciężko. Mam biegówki, czasem próbuję ich używać, ale to zdarza się sporadycznie.

Pierwszy pana Puchar Świata w skokach narciarskich...
Innsbruck, Turniej Czterech Skoczni. Zająłem w debiucie 17 miejsce. Więcej rezulatatów nie pamiętam.

To był sezon 1994/95. Dużo się zmieniło od tego czasu?
Ooo, bardzo dużo. Choćby taki sezon 1996/97, gdy wygrywałem w Japonii. Całą zimę używałem kombinezonu firmy Mizuno, który dostałem od Masahiko Harady. Jemu coś nie pasowało i mi go dał. Poprzeszywałem ten kostium i skakałem w nim na okrągło. Tak podczas treningów, jak i podczas konkursów. Występowałem cały czas w tym samym, tak mi pasował. Ale wtedy narty czy kombinezon nie znaczyły aż tak wiele. Teraz sprzęt się niesamowicie zmienił, ma dużo większy wpływ na odległości. Czasami eksperymenty ze strojami kończą się dyskwalifikacją, jak w przypadku Norwegów. My też kiedyś trochę kombinowaliśy...

Do zajęcia miejsca na podium potrzebował pan 31 konkursów, do zwcięstwa – 36. Taki Anders Jacobsen czy Gregor Schlierenzauer robią to w debiucie, drugim starcie w życiu. Dlaczego tak się dzieje?
To kwestia talentu. Trzeba mnieć to coś w sobie.

Ale pan przecież też to coś ma!
Hmm...

Może to jest jak w rajdach samochodowych? Krzysztof Hołowczyc twierdzi, że młodzi, wychowani na grach komputerowych kierowcy wsiadają do pełnego elektroniki auta i ono ich wiezie. Wystarczy szybko kręcić kierownicą. Może u was jest tak samo?
Nie, to nie jest takie proste. Lecz nie potrafię tego wytłumaczyć. Cieszę się, że jak już wskoczylem na tę pucharową karuzelę, to dotrwałem na niej aż do teraz. I mam nadzieję, że jeszcze trochę wytrwam.

Do igrzysk w Vancouver?
Ha, ha. ha. Gdyby moje skoki były takie jak teraz, jeśli utrzymywałbym się w czołówce, jeśli zdrowie pozwoli i Bóg da, to jest to możliwe. Chcę zakończyć karierę będąc na szczycie, tak jak zrobił to Jens Weissflog. To mój idol, zawsze się na nim wzorowałem. Byłem na jego pożegnaniu w Oberwiesenthal. Wygrał konkurs, ustanowił rekord skoczni i zakończył karierę. Takie coś i mnie się marzy.

Teraz Weissflog jest komentatorem telewizyjnym. Spotykacie się na skoczni, rozmawiacie ze sobą?
Mało. Często podchodzi, witamy się, gratuluje, powie kilka słów, ale na tym się kończy. On bardzo dobrze wie, że ciągle jest dla mnie wzorem. Ja się z tym nie kryję i wydaje mi się nieraz, że jest tym trochę zawstydzony. Ale to miłe.

Po doskonałym początku sezonu młodzi zawodnicy mają coraz większe kłopoty z osiąganiem tak rewelacyjnych wyników.
Mimo to podziwiam Jacobsena. Ciągle jest w wielkiej formie, zaczyna mu tylko brakować świeżości. To samo Schlierenzauer. Wystarczy popatrzeć na przewagę, z jaką wygrywali. To były nokauty. Teraz zaczynają słabnąć, co wynika z braku doświadczenia. Jeszcze nie wiedzą, jak radzić sobie przez cały sezon. Stare wygi, mające za sobą wiele lat pucharowych startów wiedzą, że trzeba czekać. Tak jest choćby w przypadku Ljoekelsoeya, który na początku zimy skakał tragicznie, a ostatnio z konkursu na konkurs jest coraz lepszy. Tak też było ze mną...