Święty-Ersetic to mistrzyni Europy i przyjeżdżając do Dauhy mówiła, że jej marzeniem jest awans do finału. To się już spełniło, ale Polka pozostaje realistką i wie, że o medal będzie trudno nawiązać walkę, bo rywalki biegają poniżej 50 sekund. Ona w eliminacjach miała czas 50,96.
"Kompletnie nic nie pamiętam z tego biegu. Emocje wzięły górę. Już wychodząc na ostatnią prostą, gdy byłam druga, myślałam sobie, że coś jest nie tak. Nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. Obstawiałam, że będę miała trochę straty na tym etapie. Wtedy już wiedziałam, że żadna dziewczyna nie zdoła mnie zaatakować, bo ja nie oddałabym tej pozycji" - podkreśliła.
Na razie jeszcze dużego zmęczenia nie czuła, ale wiedziała, że to przyjdzie, jak położy się do łóżka. Z emocji będzie miała - jak powiedziała - trudności z zaśnięciem.
"Nie przypuszczałam, że dwie Polki znajdą się w finale. Wiedziałam, że obie mamy szansę, żeby powalczyć. Cieszę się, że jesteśmy we dwie. Może pod kątem sztafety to trudniejsze i może trener niekoniecznie będzie z tego powodu zadowolony, ale będzie trochę czasu na regenerację" - uspokoiła.
Święty-Ersetic, która legitymuje się rekordem życiowym 50,41, uważa, że właśnie teraz nadchodzi ich czas - jej i Baumgart-Witan. "To przedsmak tego, co będzie na igrzyskach w Tokio" - obiecała.
Patrząc na listy startowe trudno było przypuszczać, żeby Polkom udało się awansować do czołowej ósemki świata.
"Zawsze powtarzam, że listy, tabele nie biegają. Mistrzostwa świata czy Europy są o tyle trudne, że to są trzy biegi i trzeba być zawodniczką turniejową, rozkładać umiejętnie siły" - podkreśliła.
Awans dwóch Polek do indywidualnego finału oznacza, że jedna z nich będzie musiała pobiec także w eliminacjach sztafety. Do dyspozycji trenera Aleksandra Matusińskiego pozostają bowiem Anna Kiełbasińska, Patrycja Wyciszkiewicz i Małgorzata Hołub-Kowalik. Zgłoszona do sztafety jest też Aleksandra Gaworska, ale nabawiła się na zgrupowaniu w Belek kontuzji i nie jest w stanie pobiec.
"Myślę, że jeśli wypadnie na mnie i będę musiała pobiec w sztafecie, to to zrobię. Dam radę. Nie wymiękam na robocie i zawsze walczę do samego końca. Myślę, że trener ustawi nas - mnie albo Igę - na ostatniej zmianie, żebyśmy dowiozły sztafetę - mam nadzieję - na pozycji, która da nam awans jak najmniejszym nakładem sił" - powiedziała Święty-Ersetic.
Ona na razie nie liczy na nic więcej. W finale chciałaby poprawić rekord życiowy, ale nie wie, czy będzie w stanie, bo ma w nogach już trzy biegi.
"Zdaję sobie sprawę z tego, że do czołówki światowej jeszcze mi trochę brakuje i nie będę mówiła, że nawiążę walkę o medal, bo jestem realistką. Ja już teraz jestem spełniona. Walczę do samego końca i zobaczymy co z tego wyniknie" - obiecała.
Na razie nie myśli też o zmęczeniu, które może odczuwać później. Ona ma już w nogach trzy biegi - w finale sztafety mieszanej 4x400 m (piąte miejsce), w eliminacjach i półfinale indywidualnej rywalizacji.
"Mam nadzieję, że ten finał mnie i Igę jeszcze zmotywuje. Tak jak rok temu w mistrzostwach Europy w Berlinie. Tam byłyśmy potwornie zmęczone po biegu finałowym, a półtorej godziny później stanęłyśmy dalej do walki i zdobyłyśmy złoto w sztafecie. Tak że myślę, że doda nam to skrzydeł i gdzieś to zmęczenie będzie daleko daleko w tyle" - powiedziała.
Finał 400 m zaplanowany jest w Dausze na czwartek. Impreza potrwa do niedzieli, a Polska ma na razie w dorobku dwa medale - srebro w rzucie młotem wywalczyła Joanna Fiodorow, a brąz w skoku o tyczce Piotr Lisek.