Krzysztof Jordan: Chciałby pan znowu być kapitanem polskiej ekipy podczas mistrzostw świata?
Adam Małysz: Nie. Kapitan musi iść na ceremonię otwarcia, a tam długo stoi się na powietrzu, często przy brzydkiej pogodzie.
Jaką wartość ma dla pana medal mistrzostw świata? Taki Rok Benković dwa lata temu w Oberstdorfie wywalczył tytuł, ale poza tym nic nie osiągnął.
Miał szczęście. Tytuł mistrza świata to prestiż, ale o zwycięstwie często decyduje przypadek. Podobnie jest z igrzyskami olimpijskimi, a nawet Turniejem Czterech Skoczni, gdzie rywalizuje się na 4 różnych obiektach i wszystko może się zdarzyć. Dlatego uważam, że najważniejsza i najbardziej wymierna jest klasyfikacja generalna Pucharu Świata. To prawie 30 konkursów, od początku do końca trzeba być w czołówce. Zasady powinny być jak w Formule 1 - na koniec sezonu najlepszy dostaje złoty medal mistrzostw świata.
Na razie jednak mistrzostwa rozgrywane są w formie jednodniowych konkursów. Podczas poprzedniej imprezy, w Oberstdorfie, zabrakło panu szczęścia?
Na średniej skoczni zdecydowanie tak. Moje skoki nie były super, ale medal można było zdobyć.
Ma pan żal do Heinza Kuttina, że się nie udało?
Nie. Świetnie nam się współpracowało, byliśmy kolegami. Jak pojawiał się problem, zawsze mówiłem mu o tym prosto z mostu. Inni często się nie odzywali, mieli pretensje, a on nie wiedział o co. Największym błędem Heinza było ogłoszenie przed igrzyskami olimpijskimi, że nie chce dalej pracować w Polsce. Tak się nie robi. Potem zmienił zdanie, ale już był na przegranej pozycji. Mam nadzieję, że wyciągnął z tego wnioski.
Austriak nie był tak całkiem bez winy. Nie potrafił przygotować pana do dwóch najważniejszych imprez: mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich.
W pewnym momencie, po tym jak wyjechałem w połowie Turnieju Czterech Skoczni do domu, nawet obraził się na Łukasza Kruczka. A Łukasz chciał mi pomóc. Nie powiedzieliśmy wtedy, że prosimy profesora Żołądzia o radę, bo Heinz by się na to w życiu nie zgodził. Specjaliści nie byli mu potrzebni. Przeczytał bardzo dużo książek i wydawało mu się, że wszystko wie najlepiej. A to nieprawda. Nawet po przeczytaniu książki kilka razy nie wiesz tyle co jej autor. Heinz jednak nie chciał pomocy autorów.
Kłótnie z działaczami też nie ułatwiały pracy.
Wtedy Heinz był na ścieżce wojennej ze wszystkimi. Spory ze związkiem nie służą skoczkom, co widać na przykładzie Jakuba Jandy. Ja w Turynie już przed pierwszym treningiem wiedziałem, że Kuba nie ma szans na medal. Ale jak miał go zdobyć, kiedy przyszedł do mnie i zaczął się żalić, że w związku chcą go wykiwać, że nie ma sponsora, że wszyscy się kłócą... Tak samo było u nas.
Teraz nie macie powodów do narzekań. Reprezentacja znów tworzy zespół, jak w najlepszych latach.
Jestem bardzo zadowolony z naszego serwismena Krzysztofa Janika. Ma najwięcej roboty. Jedzie na skocznię zaraz po śniadaniu, wraca z niej ostatni. Cały dzień smaruje deski i kombinuje, co by tu ulepszyć. Nie wyobrażam sobie, bym miał robić to sam, tak jak kiedyś bywało. Poza tym Killer wprowadza świetną atmosferę. Przy nim nic nie jest w stanie człowieka załamać. Gdyby ktoś widział, co nieraz wyrabiamy w szatni, to nazwałby nas wariatami. A on stara się odciągnąć nasze myśli od tego, co nas czeka za chwilę.
Więc psycholog nie jest już potrzebny?
Mogę tylko mówić w swoim imieniu. Ja chciałem takiej pomocy i walczyłem o nią, choć trener Mikeska powiedział, że potrzeba mi nie psychologa, a psychiatry. Nie zniechęciłem się i osiągnąłem swój cel. Teraz ciężko zmienić nawyki. Jestem za stary, by dopuścić do siebie kolejnego psychologa. Z doktorem Blecharzem poznawałem się 3-4 lata, zanim poczułem, że mogę coś mu powiedzieć. Ostatnio przez reprezentację przewinęło się kilku psychologów. Najbardziej byłem zadowolony z Kamila Wódki. Ale taki Andryszczak? Jak tu mówić o zaufaniu, kiedy on na pierwszym spotkaniu wypytuje chłopaków o rodzinę, dziewczyny. A na koniec Grzesiowi Sobczykowi zapowiada, że bdquo;z nim nie będzie miał łatwo”. Od razu człowiek nastawia się negatywnie.
Do tej pory największym żartownisiem i specjalistą od rozładowywania napięć w ekipie był fizjoterapeuta Rafał Kot.
Dalej sobie z niego żartujemy, czasami nawet robimy mu przykre kawały. Gdyby ktoś inny znalazł się na jego miejscu, po niektórych naszych numerach odszedłby z ekipy. Na przykład w Oberstdorfie wmówiliśmy mu, że Kamil Stoch na migrenę wziął zwykłe tabletki przeciwbólowe, zawierające niedozwolone środki. Choć Rafał szalał ze wściekłości, do dowcipu przyznaliśmy się dopiero po zawodach. Ale on już się przyzwyczaił. Sam też nie jest święty. A na koniec sezonu zawsze go za wszystko przepraszam.
Za szkolenie odpowiada trójka trenerów, którym przewodzi Hannu Lepistoe.
Każdy ma swoją robotę. Zbyszek (Klimowski - red.) zajmuje się imitacją, przeszywaniem kombinezonów, a podczas zawodów kontroluje wiatr. Łukasz ma więcej roboty papierkowej, odpowiada za finanse i organizację. Najlżej ma Hannu. Układa plan, rzuca uwagi i macha chorągiewką (śmiech). Tak jak w każdej ekipie. Głowa teamu jest od machania i myślenia. Bez takiego zgranego zespołu daleko byśmy nie zajechali. Na sukces pracuje dziś cały sztab. Wystarczy popatrzeć w trakcie zawodów, ile osób stoi na dole, ilu trenerów poustawianych jest wzdłuż zeskoku. Kolejni stoją na wieży i filmują, jeszcze ktoś siedzi w budzie i pilnuje drobiazgów.
Klimowski i Kruczek w przyszłości mają samodzielnie prowadzić reprezentację Polski. Teraz pracują ze świetnym fachowcem, od którego mogą się wiele nauczyć.
Od każdego można się wiele nauczyć. Ja jestem tego doskonałym przykładem. Przeżyłem kilku trenerów i od każdego coś przejąłem. Dużo też sam zrozumiałem.
To może zostanie pan trenerem?
Nie wiem, czy bym się w to pakował. Na razie o tym nie myślę. Zawsze jestem chętny do pomocy, udzielania rad. Prędzej zostanę menedżerem.
Myśli pan już, co będzie za parę lat? Podobno zaczął pan inwestować w uzdrowiska.
Ha, ha! Gdzie?
Na Pomorzu...
Ale jaja! Nic takiego nie planuję. Żona otwiera w Wiśle sklep z ciuchami, niedługo zacznie działać galeria z moimi trofeami. A ja, jeśli szłoby mi tak jak teraz, chciałbym się jeszcze skupić na sporcie.
Polski skoczek jest w świetnej formie. Na mistrzostwach świata w Japonii będzie walczył o medal. Jednak - jak podkreśla Adam Małysz - do osiągnięcia sukcesu potrzebuje on nie tylko umiejętności, ale też sporo szczęścia. "Tytuł mistrza świata to prestiż, ale o zwycięstwie często decyduje przypadek" - mówi w rozmowie z DZIENNIKIEM Polak.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Powiązane
Reklama
Reklama
Reklama