Ma pan więcej złotych medali z poważnych imprez niż wygranych konkursów Pucharu Świata.
Jestem unikatem.

Nie tylko pod tym względem. Według Polaków wszystkie pańskie złote medale były zarezerwowane dla Adama Małysza, a mimo to ciągle pana lubimy. To coś niesamowitego. Adam w piątek prezentował się fantastycznie. Byłem przekonany, że zwycięży. Na treningach deprymował mnie, czułem przy nim strach. Przewidywałem, że zdołam powalczę z nim tylko wtedy, gdy wzniosę się ponad własne umiejętności. Do tego pierwszy skok był bardzo trudny: krótki rozbieg, niska prędkość - to były warunki dla Adama. Potężnie wybiłem się z progu. Małysz to zauważył i pochwalił. To był wielki komplement z jego strony.

Małysz nie kryje sympatii do pana i Andreasa Küttela.
To jest wielki człowiek. Ma tyle pozytywnej energii. Jest dobrym duchem Polaków. Zawsze był wobec mnie fair, nawet w 2001 r., kiedy dopiero zaczynałem karierę. Podziwiam go. Kiedyś między zawodnikami nie było dobrego kontaktu. Nie do wyobrażenia były rozmowy wśród skoczków o wzajemnych problemach. Teraz jesteśmy wobec siebie otwarci. Normalne jest, że ktoś patrzący z boku widzi lepiej pewne rzeczy i stara się pomóc. A uwagi Adama są najcenniejsze. Jest jednym z najlepszych. Wyprzedza mnie przecież w klasyfikacji generalnej PŚ.

Co wpłynęło na wasze lepsze kontakty?
Z Adamem możemy swobodnie pogadać, bo nauczył się niemieckiego. Ale główny powód poprawy relacji między skoczkami to moim zdaniem koniec drastycznego przestrzegania limitów wagi. Podczas igrzysk w 2002 r. zachowywałem się zupełnie inaczej. To był okres nieustannego napięcia. Teraz jestem bardziej zrelaksowany. Od kiedy nie musimy walczyć z własnym ciałem, mamy w sobie więcej energii i to ma korzystny wpływ na atmosferę. Niektórzy nie odpuścili, to ich prawo. Ale większość z nas dzieli się tą energią z rywalami.

Czy to w ogóle w porządku, że mistrzem świata zostaje zawodnik, który w przekroju całego sezonu wcale nie jest najlepszy?
Duża impreza stawia przed skoczkiem warunek: musisz mieć cel. Tu w Sapporo, podobnie jak w igrzyskach w Salt Lake City, ja go miałem. Po sukcesie w 2002 r. miałem kłopoty z motywacją. Ciągle żyłem wspomnieniami z igrzysk. Przed przyjazdem do Japonii analizowałem swoją postawę z poprzednich lat. Nie umiałem utrzymać formy przez całą zimę i być w jeszcze lepszej dyspozycji podczas najważniejszych imprez. To potrafi robić Adam Małysz. I dlatego był moim faworytem przed startem w Sapporo.

Po złotym medalu olimpijskim zmieniło się pana życie. Jak będzie po mistrzostwie świata?
Myślę, że ta sytuacja jest zupełnie inna. Teraz jestem już dojrzalszym, spokojniejszym człowiekiem. W Szwajcarii już zdobyłem popularność. Na mój sukces w igrzyskach ludzie zareagowali bardzo entuzjastycznie. Nie wiem czy tak będzie teraz? Mam szczęście być człowiekiem, z którym inni lubią przebywać. Każdy się dobrze czuje w moim towarzystwie. Ja też cenię kontakty z ludźmi, bo wiem jak ważne jest dzielenie się dobrem z innymi. Chcę dzielić się swoimi sukcesami z rodakami, sprawiać by ich życie stawało się przyjemniejsze. To wartość sportu.

Rodzice nie widzieli jak zdobywał pan mistrzostwo olimpijskie, bo w pana domu nie było telewizora.
W dalszym ciągu go nie kupiliśmy. Są ważniejsze potrzeby w życiu. Gdy mają ochotę obejrzeć zawody, mogą wybrać się do sąsiadów. Nie wiem gdzie oglądali konkurs w Sapporo, ale od razu wiedzieli, że zostałem mistrzem. Rozmawiałem krótko z bratem. Później dostałem od niego miły list faksem. Jak wrócę będziemy świętować rodzinnie.

Czy to znaczy, że nie uczcił pan jeszcze sobotniego tytułu?
Lubię się bawić, jestem wesołkiem. Gdy opowiadam kawały sam śmieję się z nich najgłośniej, już w połowie. W Salt Lake City nie było czasu na świętowanie. Tam tak się – szczęśliwie dla mnie – złożyło, że przerwa między konkursami była bardzo krótka. Teraz mogłem uczcić zwycięstwo. Całą ekipą tańczyliśmy w knajpie do poniedziałkowego poranka. To było dla mnie bardzo ważne. Gdy odniosę sukces dobry nastrój mnie rozpiera. Wówczas impreza jest obowiązkowa.