Mateja nieraz już zawalał ważne skoki i tracił szanse na świetne wyniki. Ale że wywinie taki numer, nikomu nie przyszło do głowy. W ciągu kilku sekund zmarnował wysiłek pozostałych kolegów z zespołu. Żal i wściekłość są tym większe, że nikt nie oczekiwał od niego cudów. Wystarczyłyby dwa przeciętne skoki na odległość stu kilkunastu metrów. O słabym wyniku z pierwszej serii (106,5 m) i tak nikt nie będzie pamiętał, bo drugi skok Matei przejdzie do historii nie tylko polskiego narciarstwa.

Odległość 94,5 m, niewiele lepsza od wyników osiąganych przez przedskoczków, to była prawdziwa katastrofa. Gdy Polak lądował, przez stadion przetoczył się jęk zawodu. Dziennikarze z innych krajów, którzy jeszcze przed chwilą analizowali aktualne wyniki zawodów, tylko patrzyli ze współczuciem. "Nie wiem, co się stało. Skoczyłem krótko i tyle. Od początku miałem problemy z wyczuciem na progu właściwego momentu odbicia. Ale nie wiem, czy spóźniłem ten skok, bo nie pamiętam. Może i była szansa na medal. Mam do siebie pretensje" - stwierdził Mateja.

Żal zmarnowanej szansy wyczuwało się również w głosach pozostałych Polaków. Nie wiadomo, kiedy taka okazja znowu się nadarzy. "Szansa była niesamowita. W pewnym momencie mieliśmy tylko kilka punkcików straty do Japończyków" - powiedział Małysz.