W rywalizacji gospodarzy narciarskich mistrzostw świata i pogody na razie prowadzi natura. Wczoraj skoczkowie przyjechali na skocznię Miyanomori w Sapporo, ale nawet nie założyli kombinezonów. Ponieważ wiatr miał prędkość 8 m/s i więcej, treningi zostały odwołane. Choć flagi wokół skoczni łopotały jak szalone, gospodarze jak zwykle w takich sytuacjach liczyli, że wichura osłabnie.
Najpierw przełożyli rozpoczęcie skoków o pół godziny, potem przesunęli je o kolejne 30 minut. No i doczekali się... sypiącego śniegu. Znudzeni czekaniem Polacy zaczęli w śnieżycy... grać w siatkówkę. Do zabawy dołączył nawet nieprzepadający za tym sportem trener naszej reprezentacji Hannu Lepistoe. Nie wystarczyło mu sił na cały mecz, ale i tak jego drużyna wygrała. Kiedy skoki odwołano, nasi zabrali nierozpakowane torby i wrócili do hotelu.
"Wkurzające jest takie czekanie" - stwierdził, wsiadając do autobusu Kamil Stoch. "Podczas rozmowy z żoną stwierdziłem nawet, że najlepiej byłoby zrobić konkurs na małej skoczni jak najszybciej. Wolałbym jeden dzień przerwy, trening i potem zawody niż takie oczekiwanie" - dodał niezadowolony Adam Małysz.
Zawodnicy narzekają na bezczynność, ale trenerzy specjalnie nie rozpaczają z powodu odwoływania treningów. "Te, które udało się rozegrać, były dla nas bardzo dobre. Dużo więcej ćwiczyć na tej skoczni nie potrzebujemy. Przed sobotnim konkursem przydałyby się jeszcze 1-2 skoki próbne" - powiedział "Faktowi" drugi trener naszej kadry, Łukasz Kruczek.
Problemem jest za to znalezienie innego niż skocznia miejsca na trening. Organizatorzy mistrzostw mają do dyspozycji halę, ale jest ona za mała, by codziennie korzystali z niej zawodnicy wszystkich reprezentacji. Dlatego rano nasi skoczkowie biegają po mieście albo ćwiczą w fitness klubie.