Tego ostatniego w sobotę na cel wzięli sobie kibice Legii. Po każdej z bramek zachęcali golkipera Pasów do wyjmowania piłki z siatki, a okazje po temu mieli aż cztery, bo tyle bramek straciła przy Łazienkowskiej Cracovia. Na koniec warszawska publiczność ironicznie złożyła Cabajowi życzenia wesołych świąt. Trzeba jednak przyznać, że bramkarz z Krakowa nie miał szczególnych powodów do pokuty, nie zawinił bowiem przy żadnym z goli, a kilka razy ratował swój zespół przed jeszcze większą porażką.

Reklama

"Z mojej perspektywy wynik 0:4 wydaje się za wysoki" - narzekał po meczu trener Cracovii Artur Płatek. Nie do końca miał jednak rację, bo to raczej warszawianie bliżsi byli zdobycia jeszcze jednego gola niż goście uzyskania honorowego trafienia. Momentami można było wręcz odnieść wrażenie, że krakowscy piłkarze przyjechali do stolicy, marząc jedynie o tym, aby nie powtórzyć niedawnego "wyczynu" reprezentacji San Marino.

Legia natomiast wreszcie zagrała na miarę swojego potencjału. W drużynie Jana Urbana prym wiódł Takesure Chinyama. Napastnik z Zimbabwe wykorzystał absencję Pawła Brożka spowodowaną kontuzją i strzelając piętnastego gola, objął samodzielne prowadzenie w tabeli strzelców. Dzielnie sekundował mu były gracz Pasów Piotr Giza, który uprzejmości wobec kolegów ograniczył do pomeczowych podziękowań.

Po sobotnim triumfie legioniści mogą poszczycić się mianem najskuteczniejszego zespołu ekstraklasy, ale we właściwej tabeli wciąż muszą oglądać plecy Lecha Poznań. Kolejorz uratował jednak pozycję lidera w ostatniej chwili. W 93. minucie meczu z Piastem w Gliwicach poznaniacy remisowali 1:1, a zwycięstwo zapewnił im gol obrońcy Marcina Kikuta.

Reklama

Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że była to już trzecia wygrana wiosną i czwarta w całym sezonie, którą Lech zapewnił sobie w doliczonym czasie gry. "Piast w końcówce poszedł na całość i, powiedzmy sobie szczerze, mógł wywalczyć trzy punkty" - przyznał po meczu trener zwycięzców Franciszek Smuda.

Szósta wiosenna kolejka ekstraklasy przyniosła też kolejną ofiarę wśród trenerów. Po Jacku Zielińskim (Polonia Warszawa) i jego imienniku z Lechii Gdańsk Marku Motyce (Polonia Bytom) pracę stracił szkoleniowiec Arki Gdynia Czesław Michniewicz. Nazywany "polskim Mourinho" trener oddał się do dyspozycji zarządu klubu po czwartkowej porażce z ŁKS Łódź (0:3). Innego wyjścia zresztą nie miał, bowiem jego zespół w sześciu wiosennych kolejkach zdobył tylko dwa punkty - zdecydowanie najmniej z całej ligowej stawki. W Wielką Sobotę władze klubu postanowiły wykorzystać okazję i zakończyć niezbyt udaną współpracę, a razem z Michniewiczem pozbyły się również jego asystenta i trenera od przygotowania fizycznego.