Podobno kulomioci to rozrywkowe towarzystwo.
Coś w tym jest. Znam wszystkich kulomiotów ze światowej czołówki. Po zawodach się spotykamy, idziemy na piwo, bawimy się. Nie jesteśmy sprinterami. Nam alkohol nie przeszkadza w utrzymaniu formy. To nie jest tak jak w biegach, gdzie boisz się wypić jedno piwo, bo następnego dnia na zawodach będziesz mieć problem. Jeśli kulomiot systematycznie trenuje, to może normalnie żyć. Ludzie piją i uprawiają sport. Oglądałem film o Bescie. Facet przychodził do klubu pijany po imprezie, wychodził na boisko i strzelał parę goli.
Zdarzyło się panu startować w zawodach na kacu?
Jak byłem młodszy. Ale na lekkim. Poza tym to były zawody małej rangi. Czy mam mocną głowę? Nie chcę się reklamować. Jestem duży, trochę trenuję, więc chyba tak. Słyszałem jednak o przypadkach, że głowy poważnych zawodników nie wytrzymywały. Startowali pijani, ale to nie miało wpływu na ich występ. Skandalu nie było. Żaden sędzia kulą nie oberwał. Kula wolno leci, człowiek zdąży się uchylić (śmiech).
Wielu sportowców pewnie mogłoby wam pozazdrościć.
Nie musimy jeść jajek ani pochłaniać kilogramów odżywek jak kulturyści. Nie musimy codziennie rano wstawać i robić przysiadów w pidżamie. Takie poświęcanie się dla swojej dyscypliny to paranoja. Chcę trenować, ale i robić to, na co mam ochotę, żyć jak normalny człowiek. Oczywiście nie można przesadzać, ale pójść na bankiet, wypić parę piw, rano wstać i jechać na zawody - żaden problem. W naszym przypadku zmęczenie nie ma dużego wpływu na występ, bo robisz to, co robiłeś dzień w dzień przez ostatnich kilka czy kilkanaście lat. Może być zimno, ciepło, dżysto, a wahania formy spowodowane wieczornym wypadem do baru są minimalne. Swoje i tak rzucisz. Ascetą nie jestem. Ani nie chcę nim być, ani nie muszę. Gdybym miał przez cały czas tylko trenować, to bym nie wytrzymał. Trzeba się odstresować. Sport jest fajny, ale nie może przesłaniać wszystkiego. Dyskoteka? Proszę bardzo. Piwo? Jak najbardziej.
A fast foody?
Oczywiście. Dobry kebab na Marymoncie to jest to. Pizzę też uwielbiam. Tylko przez KFC na razie nie mogę przebrnąć. Nie muszę być odtłuszczony. Był taki Fin Mika Halvari. Gdy zapinał pas, to tłuszcz mu się wylewał, a pchał ponad 22 metry. Za dużą wagą idzie duża siła. Nie mogę się zapuścić, ale tłuszcz pomaga. Ja przez cały sezon ważyłem 136-137 kilogramów. Zimą będę ważył 5-7 kilo więcej. Wiosną znów trochę schudnę. Na treningach w sezonie naprawdę spala się dużo kalorii.
Ma pan gdzie trenować? Gimnastyk Leszek Blanik trenuje w takich warunkach, że może zrobić rozbieg dopiero wtedy, gdy nikt nie przechodzi przez korytarz.
Na AWF jest trochę lepiej, choć też nie tak różowo. Na przykład umawiam się z trenerem na daną godzinę, ale nagle okazuje się, że przychodzą studenci i trzeba im ustąpić miejsca. Efekt taki, że czasami trenuje w jakichś dziwnych godzinach. A trenuję 330 dni w roku. Niewdzięczna praca. Z drugiej strony nie mógłbym robić czegoś innego. Skończyłem studia, ale nie do twarzy mi w garniturze. Nie jestem w typie yuppie.
Można godnie żyć z pchnięcia kulą?
Na moim poziomie można. Mamy jakieś tam pieniądze z PZLA, ale niewielkie. Najwięcej zarabia się na startach w mityngach zagranicznych, chociaż pchnięcie kulą pod względem atrakcyjności nagród jest tam na szarym końcu. Niestety, kuli nie ma na Golden League od kilku lat, a na tych zawodach płacą najlepiej. W ogóle jeśli kula jest w programie ważnego mityngu, to jest święto. W tym roku na przykład w ogóle jej nie było. Kula przegrywa z dyscyplinami, które są o wiele mniej medialne – na przykład z biegami na kilka kilometrów. Robią kolesie po dwadzieścia kółek, ale już po pięciu wiadomo, kto wygra. Nuda. Ale nie narzekam. Mogło być gorzej, na przykład gdybym był kobietą i rzucał dyskiem.
A może by tak uatrakcyjnić jakoś pana dyscyplinę?
Byli tacy, co próbowali. Kręcili się w kółko przy rzucie, robli jakieś dziwne figury, a potem ustanawiali rekord świata. Po kilku dniach okazywało się jednak, że mieli lżejszą kulę niż wszyscy, a przed zawodami wstrzyknęli sobie co nieco. Ja dziękuję za takie atrakcje.
Dużo jest przekrętów w pchnięciu kulą?
Sporo. W każdym sporcie można ściemniać, w kuli też. Jak pchasz u siebie w kraju, zorganizujesz sobie sędziów, odpowiedni sprzęt, to możesz rzucić życiówkę ot tak. Czasami nawet zawodów nie było, a kulomioci dopisywali sobie odpowiedni wynik. Znam kilku ściemniaczy, wiem, jak to wszystko się odbywało. Ludzie poprawiali rekordy życiowe o dwa, trzy metry. W naszym sporcie to po prostu kosmiczny wynik, coś nieprawdopodobnego. Czasami wystarczy, abym spojrzał na tablicy na nazwisko, a potem na wynik, aby wiedzieć, czy to ściema, czy nie. W ciągu roku można poprawić się o pół metra, ale nie o kilka metrów w ciągu miesiąca. Nie wierzę w takie bajki. Musiałbym pchnąć tą samą kulą co taki delikwent, abym uwierzył. Znam pięćdziesięciu kulomiotów z całego świata. Wiem, na co ich stać. Z pierwszej dwudziestki na pewno bierze lub brało doping jakieś 15 procent.
Wiele razy pana oszukano?
Zdarzało się. Najbardziej zdenerwowałem się podczas halowych mistrzostwa Europy. Mistrzem został Mikulas Konopka, człowiek, który poprawił swoje średnie wyniki z całego sezonu o całe dwa metry. Latem nie istniał, biłem go, jak chciałem. A tu bach - mistrzostwo Europy. Wziął jakieś strzykawki. Po tamtym starcie stawiałem każde pieniądze, że go złapią. Nie złapali.
Może paru pójdzie więc za przykładem Konopki na olimpiadzie?
To niemożliwe. Na olimpiadzie na pewno by go złapali. Już na mistrzostwach powinni. Bo ściemniać można tylko na mniejszych zawodach. Są tacy, co u siebie w domu pchają po dwadzieścia kilka metrów, przyjeżdżają na poważną imprezę i nagle ogarnia ich jakaś dziwna niemoc. Niektórzy kulomioci z tych, którzy przyjechali na olimpiadę w Atenach, to była jakaś pomyłka. Na olimpiadzie nikt nie wyskoczy jak Kamila Skolimowska w rzucie młotem. A nawet jak wyskoczy, to go szybko zdejmą.
Pana nigdy nie korciło, aby wziąć lżejszą kulę?
A po co? Co z tego, że ja zorganizuję sobie zawody w Pcimiu Dolnym, wynajmę sędziów i rzucę rekord świata, jak na poważnych imprezach będę odstawać od czołówki? Nie mógłbym w lustro spojrzeć. Ja mam rekordy życiowe z mistrzostw świata, więc nie mam się czego wstydzić. Pilnuję się. Do mnie na AWF codziennie może wpaść kontrola z IAAF. Zawodnicy z pierwszej dwudziestki co miesiąc muszą przedstawiać swój harmonogram - dokładnie, gdzie i kiedy będą trenować każdego dnia. Jeśli nie ma cię tam, gdzie napisałeś, wisisz. Na imprezach towarzyskich też muszę uważać. Byli zawodnicy, których zdyskwalifikowano na dwa lata, bo na przyjęciu coś przez przypadek wzięli.
Pan coś wziął przez przypadek?
Poppersa (używka, gaz wdychany w celu przyspieszenia przepływu krwi w mózgu - przyp. red.). Ale tego na szczęście nie ma na czarnej liście IAAF.
Myśli pan już trochę o olimpiadzie?
Tak, i to z przyjemnością. Wreszcie wystartujemy na stadionie z prawdziwego zdarzenia. Na igrzyskach w Atenach rzucałem na starożytnym stadionie, który wyglądał jak jarmark. Jakieś wały, kilka chorągiewek, dookoła piknik. Wiał wiatr i piasek wpadał w oczy. Ludzie siedzieli na trawie. Ducha starożytności to ja tam nie poczułem.
O ile metrów może się pan jeszcze poprawić?
Jak popracuję nad techniką, to lekką ręką mogę rzucić 22 metry. Może wystarczyć nawet na podium. Na szczęście nie mam co liczyć. Reese Hoffa się nie potknie, a Łukaszenka nie zamknie swoich Białorusinów. Zawsze przypałęta się jakiś Węgier. Ja lżejszej kuli pod pazuchą nie przemycę, więc muszę tyrać całą zimę. Pamiętając oczywiście o odstresowywaniu się.