Wystartował pan w piątek rano z egipskiej El Gouny z zamiarem pokonania ponad 200-kilometrowej trasy i dotarcia do Duby w Arabii Saudyjskiej. Co się wydarzyło, że o godzinie 17 odebrany został od pana pierwszy sygnał SOS?
Przez tydzień czekałem w El Gounie koło Hurghady na dobre warunki, na porządny wiatr. Taka prognoza, na cały dzień, była na 2 marca. Wystartowałem przy wietrze o sile czterech stopni w skali Beauforta, który potem doszedł do pięciu. Kiedy do celu pozostało około 60 kilometrów, wiatr nagle zgasł, tak jak zdmuchnięty ogień zapałki. Nastała flauta, latawiec padł. Minęło półtorej godziny i nic nie wskazywało, że wiatr wróci. Ale morze się rozbujało, fale były coraz większe. Słońce mówiło dobranoc i nacisnąłem przycisk SOS. Po mniej więcej trzech godzinach ponowiłem wezwanie.
Jak pan spędził pierwszą noc?
W porównaniu z drugą, ta była spokojna, chociaż nie przewidywałem, że spędzę ją w ekstremalnych warunkach na Morzu Czerwonym. Skończyło się picie, a miałem dwa litry napoju energetycznego i wodę z glukozą; wcześniej zjadłem dwa wysokokaloryczne batony i... trzeba było pościć. Z komór latawca wypuściłem nieco powietrza i zrobiłem z niego tratwę, mając także deskę. W nocy zaczęło wiać. Dryfowałem w stronę brzegu, ale gdy wiatr się odwrócił, wypchnęło mnie na morze. Ta "zabawa" powtarzała się - krok do przodu, dwa do tyłu. W pewnym momencie byłem 30-40 km od brzegu. Gdy zobaczyłem rybackie łodzie, wystrzeliłem racę, ale jej chyba nie zauważyli, bo nie zareagowali.
No i przyszła druga noc...
Od razu powiem, że jej przeżycie zawdzięczam bratu, Piotrowi, który kazał mi zabrać także i nóż. Może miał jakieś przeczucie. Zostałem zepchnięty przez wiatr w najgorsze miejsce, na rafę, gdzie żerowały rekiny. Miały gdzieś od 2,5 do 6 metrów. Atakowały mnie poprzez latawiec, który pewnie jeszcze swym kolorem bardziej je przyciągał. Dźgałem nożem w oczy, nos, oskrzela. Walka, z której cudem wyszedłem zwycięsko, trwała całą noc. Rano już ich nie było. W sumie zmagałem się z jedenastoma napastnikami. Z kolei w niedzielę przyglądała mi się jakaś inna odmiana. Te rekiny krążyły blisko mocno już postrzępionej tratwy, ale nie atakowały.
Miał pan po tej drugiej nocy nadzieję, że zostanie odszukany, zanim nie zjedzą pana rekiny?
Oczywiście, bo nadzieja umiera ostatnia. Umocniła się we mnie w sobotę po południu, kiedy przeleciał nade mną helikopter. Byłem pewny, że załoga mnie zauważyła, bo machała. Ja tym samym odpowiedziałem, ale na pozdrowieniu skończył się nasz kontakt. Podobnie było z łodzią. Myślałem, że mnie prawie staranuje. Nic z tego. Być może w blasku słońca, przy dużej fali, nie byłem widoczny. W końcu zostałem dostrzeżony przez wojskową motorówkę, chyba z 6-osobową załogą.
Jest pan już po badaniach w szpitalu w Dubie. Jakie są wyniki?
Ku zaskoczeniu lekarzy bardzo dobre, a wykonano sporo badań. Moje przybycie wywołało duże zamieszanie, ale obsługa jest super. Przy tej okazji dziękuję panu konsulowi Igorowi Kaczmarczykowi, który stawał tu od rana, jak tylko przybył, na przysłowiowej głowie, a także wszystkim służbom i osobom zaangażowanym w akcję ratunkową. Za ich zdrowie wypiłem już kilka litrów soków i wody.
W lipcu ubiegłego roku Lisewski jako pierwszy człowiek na świecie pokonał na desce kitesurfingowej Morze Bałtyckie. Gdańszczanin wyruszył z okolic Świnoujścia i po 13 godzinach dobił do szwedzkiego wybrzeża, niedaleko Ystad.