Krzysztof Jordan: Przed chwilą odebrał pan swój czwarty złoty medal mistrzostw świata. Jak się pan czuje?
Adam Małysz: Rewelacyjnie! Jak inaczej mógłbym się czuć?

Do hotelu wracał pan pewnie w dużo lepszym nastroju niż tydzień temu po zawodach na dużej skoczni?

Nie sposób tego ukryć. Przecież dzisiaj popłakałem się ze szczęścia. Muszę się przyznać, że łatwiej mi się rozpłakać z tego powodu, niż gdy dzieje się coś przykrego.

Płakał pan w hotelu?
Nie, jeszcze na skoczni. Byłem niesamowicie wzruszony.

Na podium bardziej czuł pan wzruszenie czy radość?
Podczas polskiego hymnu kilka razy byłem bliski płaczu. Uratował mnie stojący obok Szwajcar Simon Ammann. Zażartował z czegoś i przeszła mi ochota na płacz.

Po drugim skoku wybiegł do pana uradowany Kamil Stoch. Zrobił niespodziankę?
Nie wiedziałem, co jest grane. Jeszcze miałem przypięte narty, jechałem do końca zeskoku, a w pewnym momencie coś na mnie wskoczyło. Aż się wystraszyłem, a to był Kamil. Cieszę się też, że Thomas Morgenstern i Simon Ammann wzięli mnie na ramiona. Czułem się doceniony, to ważne. Choć trochę się bałem, że mnie upuszczą.

Po pierwszym konkursie w Sapporo mówił pan, że to będzie sześć bardzo długich dni i trudno będzie spokojnie je przetrwać. Kto pomógł w tym najbardziej?
Szczerze mówiąc, szybko to zleciało. Nawet nie mieliśmy za bardzo czasu, by wyjść do sklepu. Ja zaliczyłem dwa takie szybkie wypady w pierwszych dniach po konkursie na dużej skoczni. Pojechałem taksówką tam i z powrotem, bo popołudniu od razu mieliśmy trening. Największe wsparcie dostałem od żony. Po konkursie na dużej skoczni byłem załamany. Dopiero po powrocie do hotelu, gdy siadłem na łóżku, dotarło do mnie, że w zająłem najgorsze miejsce, jakie może być. Czwarte.

Dobrze pan spał przed sobotnim startem?
Dobrze.

Jakieś sny?
Nie.

Jak wyglądał dzień konkursu?
Jak zwykły dzień. O 9 mieliśmy trening. Później obiad i aż do wyjazdu na skocznię regeneracja.

Przez te półtora tygodnia w Japonii przeżył pan w zasadzie wszystko. Najpierw już prawie widzieliśmy medal wiszący na pana szyi, potem przyszło rozczarowanie powiększone dodatkowo przez konkurs drużynowy. Później pojawiło się zniecierpliwienie i przeciętne skoki na treningach. W piątek pan odżył. To były najtrudniejsze mistrzostwa?

Na pewno zapamiętam je jako najbardziej bałaganiarskie. Sami widzieliście, co działo się w piątek, gdy próbowałem zamówić taksówkę. To skandal, żeby nie było żadnego samochodu, którym zawodnik mógłby pojechać sobie do hotelu. A tu nic, zupełnie nic. Brak jakiejkolwiek organizacji. Pierwszy raz spotkałem się z czymś takim w Japonii. Wiele razy startowałem tu w Pucharze Świata i wszystko było zapięte na ostatni guzik. W piątek wolontariuszki dogoniły nas prawie na samym dole i powiedziały, że sto metrów dalej stoi taksówka. Co zrobić? Ci ludzie nie potrafią samodzielnie podjąć żadnej decyzji, wszystkie polecenia muszą przyjść z góry. U nas są osoby biorące na siebie odpowiedzialność. Tutaj nie. Jeśli nie weźmiesz kogoś z samej góry, nic nie załatwisz. Z prośbą o głupi samochod trzeba by pewnie iść do szefa komitetu organizacyjnego mistrzostw. Najbardziej denerwujące było to ich przytakiwanie. Mówili: tak, tak, by po dziesięciu minutach powiedzieć, że jednak nie. I człowiek nie wie, o co chodzi. Ale dopingują niesamowicie. Muszą kogoś już naprawdę nie lubić, by mu nie kibicować.

Ten złoty medal jest dla pana najważniejszy?

Każdy jest inny, cenię je ponad wszystko. Trzymam je razem. Powstaje galeria, do której wkrótce trafią. Moja żona Iza śmiała się, że trzeba będzie powiększyć półki.

Kupił pan coś do domu?

Kilka maskotek i kapelusz.

Czesi pytali nas, czy za dwa lata w Libercu będzie pan bronił tytułu. Za pana czasów tak blisko kraju mistrzostwa jeszcze nie były rozgrywane.
Odległości nie mają znaczenia. Kiedy szedłem na serię próbną, zobaczyłem mężczyznę z dużą polską flagą. Powiedział do mnie: Adam, Adam! Czy ty wiesz, że ja dla ciebie przyleciałem z Australii? i poszedł. Do mistrzostw w Libercu są jeszcze dwa lata. Zobaczymy, jak się to dalej potoczy, nie mówię nie.

Koniec kariery już blisko?
Nie myślę o tym.

Trener Szwajcarów Berni Schoedler pięknie powiedział o panu: Jego serce chce skakać, to i ciało da radę.

Dziękuję im szczególnie. Dzięki nim przestałem się przejmować, a zacząłem bawić tym sportem. Zacząłem podchodzić do niego z radością. Zawsze pytają Andreasa Kuuml;ttela, dlaczego jest taki uśmiechnięty, nawet jak mu nie wyszło. Odpowiada, że trzeba się cieszyć z życia, bo nie wiadomo, jak długo ono potrwa. I ja próbuję do tego tak podchodzić. Bardziej na wesoło. Bardzo dużo zdobyłem, osiągnąłem w tym sporcie i po co mi nerwy? Nie da się ich zupełnie uniknąć. Ale trzeba do tego podchodzić na wesoło, cieszyć z życia.

Nieudane igrzyska w Turynie trudno jednak wspominać na wesoło.
Dokładnie. Wtedy jednak szybko wyszedłem z kryzysu. W Skandynawii zacząłem fajnie skakać. W Kuopio byłem trzeci, ale w Lillehammer dopadła mnie migrena. Byłem na siebie okropnie zły, że do tego dopuściłem. Do Oslo jechałem z nastawieniem na rewanż i wygrałem.

Te migreny się powtarzają co jakiś czas.

To mój problem. Nie da się tego przewidzieć.

Co je powoduje?

Zazwyczaj wynikają z nerwów. Przychodzą po zawodach, silnych emocjach. W Lillehammer mieliśmy taki głupi trening na powietrzu. Zagraliśmy w piłkę, zgrzałem się i przewiało mnie. Wszedłem do ciepłego domku, w którym się przebieraliśmy i zaczęło mnie boleć. Wziąłem tabletkę, ale już nie pomogła.

Mimo swojej skromności zdaje pan sobie sprawę, że czwarty tytuł mistrza świata to kolejny fragment legendy o fenomenalnym skoczku z Wisły.

Marzę, by o mnie pamiętano. Jest na świecie mnóstwo sportowców, którzy trenowali pół życia, a kiedy skończyli karierę, wszyscy o nich zapomnieli. Ja chcę po sobie coś zostawić. Jak Wojtek Fortuna. Ktoś mówi olimpiada albo Sapporo i wszyscy dodają Fortuna.

Jest pan gotów na powrót małyszomanii?
Nie.

Przyzwyczaił się pan do spokoju?
Ostatnio to zainteresowanie mną nie było już tak nachalne jak w pierwszych latach. Ale ludzie pod dom dalej przychodzą, bo mieszkam niedaleko hotelu Gołębiewski. Teraz postawiłem wyższy, murowany płot, bo z tymi aparatami czy lornetkami między krzaczkami już nie szło wytrzymać. Pchali mi się tam, więc nieraz już mówiłem: Zrób to zdjęcie, tylko mi krzaków nie łam.

Nie zazdrościł pan, kiedy ostatnio wszyscy mówili o siatkarzach, Otylii Jędrzejczak, Robercie Kubicy, a pana zabrakło w dziesiątce najlepszych polskich sportowców?
Nie. Ale jak skończę karierę, to coś o tym plebiscycie opowiem. Teraz jest za wcześnie, to byłoby niestosowne i źle odebrane.